czwartek, 29 grudnia 2011

Singapur - kultura pełną gębą

Tak to dziwnie się stało, że na pożegnanie Azji zwiedzamy już duże miasta. Do Singapuru zawitaliśmy tylko na chwilę przed wylotem do Buenos Aires. I bardzo się cieszę że tak się stało, gdyż miasto bardzo mi się spodobało. Oczywiście jak na miasto.
Po 7 miesiącach w Azji Singapur to jakieś dziwne miejsce. Niby Azja, a niby nie. Zupełnie inna kultura. Widać że ludziom żyje się tu dobrze.
Nikomu się tu nie spieszy, nikt się nikomu nie narzuca. Wszyscy się uśmiechają i dobrze jest. Każdy kierowca zatrzyma się by przepuścić pieszego - co raczej w innych częściach Azji jest nie do pomyślenia. No i garniaki wszędzie! Co chwila ktoś się nas pyta gdzie idziemy i czy nam nie pomóc, ale nie oczekując ubicia jakiegoś cichego interesu! Nawet pan biznesmen z teczuszką przeprowadził nas, dwoje backpackerów w powyciąganych podkoszulkach, przez metro. Już nie wspomnę że chiński food corner świeci czystością, a nawet Little India spełnia jako takie standardy. Miasto oczywiście jest drogie, choć da się znaleźć i tanie rozwiązania. Cóż, przynajmniej tu za ceną idzie standard. W życiu nie widziałam tak wielkich i czystych toalet! Na lotnisku pomiędzy terminalami jeździ darmowa kolejka a do centrum można się dostać metrem za 2,20$ (singapurskiego dolara: 1US$-1,25$ singapurski) plus 1$ depozytu za kartę który dostaje się z powrotem. Za pozostawienie bagaży na lotnisku zapłaciliśmy po 4,28 $. Pojechaliśmy na Raffle Place gdzie wyszliśmy z kolejki w samym centrum singapurskiego Manhattanu. Dalej przewędrowaliśmy przez China Town, później kierowaliśmy się na północ przez dzielnicę kolonialną z przepięknymi budynkami. Eh! i Raffle hotel! W stylu kolonialnym - coś wspaniałego! W takim miejscu to bym się chciała zatrzymać. Po dotarciu do Bugis Square wszystko się zmienia. I na nasze szczęście ceny nieco spadają. Tu trochę przypomina nam się Bangkok. Mnóstwo sklepików z pamiątkami, komórkami, stragany z jedzeniem i koktajlami. W Albert Complex znaleźliśmy nawet jedzenie w przyzwoitej cenie 2,5$ za michę i to nie byle jaką. Zupa z kaczki - mniam! Chyba najlepsza kaczka jaką jadłam. To miejsce przypomina standardowy azjatycki food center - tylko dużo czystszy. Przed nami na koniec zostało jeszcze kolorowe Little India. I tu muszę przyznać, że żadna dotychczas widziana hinduska dzielnica nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Kolory aż rażą w oczy. Uważam, że to miasto jest naprawdę urocze i ciekawe.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz