niedziela, 4 grudnia 2011

Bromo - wyjęty z rzeczywistości

Spacerkiem dostajemy się spod hotelu w miejsce z którego odjeżdżają busy Probolingo-Cemoro-Lawang. Odjedzie gdy się zapełni. Więc czekaliśmy... czekaliśmy... długo... bardzo długo... eh niski sezon. W końcu zapakowaliśmy się do środka i po godzinie jesteśmy na miejscu. Razem z Michalą z Czech nocujemy w homestayu Yog. Zaprzyjaźniliśmy się i dalej będziemy podróżować razem. Hip hip hurra - w grupie raźniej. Jeszcze Bakso oraz pogaduchy z miejscowymi w pobliskim Warung i idziemy spać.
Następnego dnia wstaliśmy coś przed trzecią by dostać się na punkt widokowy Penankajan. Miejscowi już byli przygotowani na najazd turystów zaopatrzeni w ciepłą kawę, herbatę, zupki, konie, motocykle... wszystko czego zmarznięta zmęczona dusza pragnie. Tyle że najazdu turystów nie było. Hi hi. Wszyscy czekaliśmy aż czerwień wschodu zarysuje kształty wulkanów Semeru, Bromo i Batok. Zimno tak że zęby zgrzytają. Słońce w końcu wychodzi jako takie... - czerwone ale chmurzyska nieco zmniejszają walory krajobrazu. Czekamy z nadzieją że się przetrze choć trochę. Wiatr przewiewa chmury z prawa na lewo i to widzimy wulkan bez czubka, to sąsiadujące wzgórza lub pola cebulowe. Udaje nam się zobaczyć to niesamowite zjawisko optyczne: okrągłe tęcze na chmurze zaraz pod naszymi nogami. W końcu decydujemy się zejść z powrotem do miasta. Szybka ciepła lokalna zupka zupełnie lokalnie na krawężniku i idziemy na Bromo. Powtarza się historia z Wąwozu skaczącego tygrysa. Miejscowi na koniach nie dają nam spokoju a na szczyt wulkanu tylko 40 min na nóżkach. Pogoda się polepsza z minuty na minutę i w końcu widzimy okolicę w całej swej okazałości. Widok niesamowity, sam wulkan Bromo niepowalający ale przestrzeń wokół niego przeorana wąwozami i wydmami z czarnego piasku wprawia w osłupienie. Przysiadamy na krawędzi wulkanu skupiając wzrok to na ciemnej dziurze w dnie krateru to na widoku wokół i dumamy nad ogromem tej siły tworzenia i niszczenia. Po dłuższej chwili kontemplacji; jako że nam się nigdy nigdzie nie spieszy; postanawiamy się wybrać przez równiny piaskowe gdzieś przed siebie. Pogoda poprawiała się znacznie a że my leniami nie jesteśmy wybraliśmy się na przelaj jakąś konno utartą ścieżką z powrotem na punkt widokowy. Po wdrapaniu się na wzgórze, przeprawiamy się przez pola cebulowe i inne warzywne plantacje. Pracujący w polu ludzie machają do nas serdecznie. Ach wsi spokojna wsi wesoła. Okolica Bromo i miasteczko Cemoro-Lawang jest po prostu wspaniała! Na wzgórzu wdajemy się w rozmowy o wszystkim i o niczym z jednym miejscowym czyli jak biały z Jawajczykiem gadali choć języka nie znali. I tak nam miło dzień płynął, to na drodze przy ziemniakach, to na krawężniku pod Warungiem. W końcu pakujemy się w busa z powrotem do Probolingo. Na dworcu w Probo decydujemy się wziąć jakiś późny autobus (jeżdżą co godzinę) do Yogjakarty by nie być na miejscu w środku nocy i idziemy do kafejki internetowej. Tutaj spożywając kolejną krawężnikową strawę makaronową łapiemy okazję nie z tej ziemi. Zaproponowano nam shuttle bus do Yogji na początku za straszne pieniądze więc oczywiście my machamy głowami nie przestając jednocześnie w zupie machać łyżką. Pan jednak nie rezygnuje i nam w kolacji przeszkadzając głowę zawraca. W końcu prawie szeptem rzucił cenę za komfortowego busa identyczną jak za lokalny bus. No to aż nam łyżka w zupie zamarła. Przygotowani byliśmy na 9 godzin nocnej jazdy na nierozkładanych twardych ławach a tu dostajemy w prezencie busik 8-osobowy klimatyzowany z siedzeniami rozkładanymi do pozycji poziomej. Żyć nie umierać. Ale ciiii... cho... zapłaciliśmy 60tys gdy inni płacą powyżej 100tys. Noc minęła nam więc niezmiernie wygodnie. Do miasta dojechaliśmy o 4 rano i po krótkiej wojennej naradzie doszliśmy do wniosku że busa będziemy okupować nadal. Tak spaliśmy w centrum przy ulicy Sosrowijayan jeszcze do godziny 8. Hi hi :)












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz