poniedziałek, 5 grudnia 2011

Gdzie nas motocykl poniesie: Yogja, Borobudur i okolica

Yogja wita nas wąskimi, kolorowymi, zacisznymi uliczkami okolicy Sosrowijayan. Półprzytomni błądzimy w krętym labiryncie hotelików, restauracyjek, domków i agencji turystycznych w poszukiwaniu jakiegoś przytułku w sam raz dla nas. Ja Max i Michala przez zaspane jeszcze oczy podziwiamy dziwną romantyczną scenerię. Dzieciaki biegają wokoło bez jakiegokolwiek celu, miejscowi siedzą na swoich kwiecistych tarasikach machając życzliwie, nad głowami wiszą klatki z różnymi ćwierkającymi ptaszkami a pod nogi przyplątał się nie wiadomo skąd jakiś królik. Domy pootwierane są na oścież i co jakiś czas zaglądamy komuś do kuchni czy do salonu.
W końcu ktoś wziął naszą nieporadną zagubioną trójkę za rękę i przeprowadził przez hoteliki. W końcu wybieramy zielony domek z małymi kolumienkami, wielkim akwarium pełnym dziwacznych ryb i mnóstwem uroczych ćwierkających stworzeń w klatkach. Losmen Utar  to przytulne rodzinne miejsce. Wśród tych przemiłych ludzi czuje się jak w domu. Po chwili zjawia się grupa biznesmenów próbujących nam wcisnąć wycieczkę za wycieczką. Panowie potrafią załatwić wszystko i mają dziesięć tysięcy pomysłów na to czego my właśnie potrzebujemy i wiedzą to oczywiście lepiej od nas samych. Rezerwujemy tylko wypasioną brykę na dwóch kółkach oczywiście manual dla większej mocy i idziemy na spacer po mieście. Yogja jest naprawdę czarująca choć riksiarze i naganiacze batikowych sklepików i galerii potrafią doprowadzić do szału. Plątamy się bez konkretnego celu chłonąc atmosferę tłocznej Malioboro, kolorowych batikowych bazarów i spokojnych okolicznych uliczek. Wieczorem Bintangowe pogaduchy do poduchy w naszym zielonym domku. Z samego rana zaraz po wypasionym śniadaniu serwowanym prawie do łóżka wsiadamy wraz Michalą na nasze maszyny i jedziemy przed siebie. Na motocyklach spędzamy dwa pełne dni. Och pupa bolała. Drogi całkiem dobre tylko dość kiepsko oznakowane choć do głównych atrakcji można dojechać bez problemu. I znów powtarzam - tragedia!! Na Jawie gdzie paliwo sprzedaje się w butelkach po Coli a zamiast prysznica używają kubła z wodą - drogi lepsze niż nasze!!! Jednego dnia zwiedziliśmy Borobudur - piękne miejsce. Mimo że widziałam już tyle świątyń, ta naprawdę mi się podobała. Widok wokoło na dwa wysokie stożki wulkanów niesamowity. Bilet strasznie drogi: 13 dolarów, ale dzięki karcie ISIC zapłaciłam tylko 8$. W cenie kawka, herbatka i mała woda w klimatyzowanym
centrum dla obcokrajowców. Pełna kultura. Dodatkowo zostajemy przepasani sarongiem tak jak wszyscy zwiedzający. Ach jak było w tym gorąco. Na szczycie pośród ażurowych stup skrywających posągi Buddy zostajemy napadnięci przez gromadę dzieciaków. Zadanie domowe: zapytać po angielsku o imię i kraj pochodzenia. Wszystko ładnie i fajnie tylko później trzeba zostawić autograf w ponad trzydziestu jawajskich szkolnych zeszytach. Szkoła szkołą ale żeby nasyłać trzydziestu rozwrzeszczanych dzieciaków na biednego turystę? Hi hi. Ubaw po pachy i tak zwiedzać spokojnie nie możemy gdyż każdy chce z nami zrobić sobie zdjęcie. I mówiąc każdy mam na myśli K-A-Ż-D-Y. Bez wyjątku. Po tej wycieczce będziemy chyba w co dziesiątym albumie rodzinnym na Jawie. Hi hi. U podnóża zatrzymujemy się w cieniu uroczego pawilonu by posłuchać jawajskiej muzyki tradycyjnej. Jak miło i przyjemnie. Jadąc dalej w kierunku Wonosobo zgubiliśmy koleżankę gdzieś na szalonym skrzyżowaniu; po czym my zgubiliśmy się także. Robiło się coraz później. Znaczy wciąż przed południem tylko do Wonosobo daleko. Po posileniu się przydrożnym jawajskim posiłkiem zdecydowaliśmy się odbić na południe w kierunku wybrzeża i zaczęliśmy się przedzierać przez tamtejsze wioski. Wokoło rozpościerały się małe niezliczone tarasy ryżowe. W końcu zmęczeni szalonym ruchem gdyż Jawajczycy jeżdżą jak nakręcone bąki z lewa na prawo wróciliśmy w ściany przytulnego Utar. W hotelu zasnęliśmy jak dzieci. Wycieczka była udana acz męcząca.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz