poniedziałek, 12 grudnia 2011

Pangandaran - wioskowa kultura po jawajsku

Jawajczycy opisują to miejsce jako najwspanialszy jawajski kurort a naprawdę jest to urocza wioska otoczona polami ryżowymi i lasami palmowymi gdzie oprócz turystyki wciąż najważniejsze jest rybołówstwo. Mimo tsunami w 2006 roku, którego niszczycielska moc można jeszcze zobaczyć w części południowe miasteczko podniosło się z gruzów bardzo szybko.
Pangandaran położone jest na cypelku którego południowy kraniec zajmuje park narodowy. Plaża wschodnia gdzie plaży jako takiej nie ma to miejsce dla łodzi rybackich i niektórych sportów wodnych. Południowa część plaży zachodniej jest typowym kąpieliskiem a także najbardziej turystycznie rozwiniętą częścią miasteczka z dziesiątkami hoteli, sklepików i restauracji. Północ to miejsce dla serferów. Bardziej lokalnie i wioskowo z tanimi backpackerskimi hotelikami, paroma zbitymi z desek restauracyjkami i urokliwym jawajskim klimatem. Na miejsce zajechaliśmy po dwóch przesiadkach - ja, Max i Misza z Czech, z którą już podróżujemy od wulkanu Bromo. Postanowiliśmy jechać od razu na plażę by nie drobić bez sensu po drodze w każdym miejscu a po drugie to już chyba nasza ostatnia przyzwoita plaża w tej podróży. Więc czemu nie. Najpierw tanim luksusowym autokarem prywatnej firmy Efisjenci dostaliśmy się do Cilacap gdzie okazało się że już na bezpośredni bus za późno. Szybko wpakowano nas do busa do Bajar gdzie za radą bardzo gadatliwego acz miłego Jawajczyka mieliśmy łapać busa na plażę. Kolejna przesiadka także w biegu. Wszystko płynnie z pomocą życzliwych miejscowych. Oba busy rozrywkowe. Sto procent jawajskiej kultury na przeludnionych 2 metrach na cztery. Już wczesnym wieczorkiem spacerujemy z dworca do północnej części plaży w poszukiwaniu noclegu. W wychwalonej przez Lonely Planet mini Tiga GH nie było miejsc a i tak właściciele nie przypadli nam do gustu od pierwszych zdań. Eh to Lonely Planet. Natomiast w sąsiedniej Villa Angela pani nam do stóp skoczyła i tak już zostaliśmy. Zresztą miejsce nie byle jakie. Wraz z Miszą wzięliśmy dwa śliczne pokoje połączone wielkim wyposażonym salonem. Tv, kawka, lodówka, woda eh tylko zapas Bintangu do lodówki i można imprezę zrobić. I wszystko za jedyne 175tys/3os ale cicho.. nikt ma o tym nie wiedzieć.
Po śniadaniu w naszym saloniku i leniuchowaniu wybieramy się na plażę by okiełznać znów fale. Wynajmujemy trzy deski i w ocean. Mimo ze fale nie były takie jak w Kucie bawiliśmy się wyśmienicie. Turystów jest nie wielu, a przynajmniej w tej części plaży. Wszystko kulturalnie i lokalnie. Przy sklepie z Bintanggiem (a takich jest nie wiele) przysiedliśmy na chwile na miejscowe pogaduchy i już mamy obniżkę :) Dodatkowo uświadomiono nas, że za oddanie butelki dostaniemy jeszcze tysiaka. Eh ile to tysiaków zostało zmarnowanych.
Kolejne wieczorki spędzamy relaksując się przy ognisku na plaży niedaleko knajpki z jawajską muzyką na żywo i Wifi :P czasem wstąpimy na wyśmienite smażone tofu albo owocowe swieże soki. Dni za to nam mijają na chłodzeniu się w oceanie, spacerach po zielonej okolicy i obserwowaniu codziennej pracy lokalnych. Wszystko bez turystycznych wycieczek. Jesteśmy jak zawsze wszystkiego ciekawi i o wszytko dopytujemy - jak możemy. Na polach ryżowych gadaliśmy z ludźmi przekopującymi zalane poletka, ale się nie dogadaliśmy :) za to miło było posiedzieć w cieniu palmy patrząc na zielone ryżowe tereny. Ludzie tutaj są bardzo mili i zawsze do nas uśmiechnięci. Nikt nie chce pieniędzy ani prezentów. A życie tutaj proste nie jest. Pieniądze śmieszne. Często jeśli się komuś uda pracuje na dwie zmiany: rano w parku a wieczorem w knajpie. Byliśmy świadkami zbioru palmowego nektaru na cukier brązowy, a także została nam przedstawiona cała jego ekstrakcja i produkcja z pierwszej ręki. Na koniec zastosowanie w wyrobie tradycyjnych dań jawajskich. Bardzo chcieliśmy spróbować i pytamy w jakim warungu, ale okazało się że to dania świąteczne- eh.Tak nam się spodobało jak chłopak wbiegał na palmy że chcieliśmy także spróbować. Mimo że wyglądało to tak łatwo w wykonaniu Jawajczyków, nam nie udało się wejść powyżej półtora metra. Trzeba poćwiczyć. Zaraz potem dołączyliśmy do tłumu ludzi wyciągających ciężkie sieci z oceanu. Przy połowie pomaga każdy kto może. Potem następuje rozdział i nawet dzieciaki znajdują coś dla siebie: małe rybki które wyglądają jak odcięta rybia głowa. Nie nam życie wioskowe oceniać, ale na plaży pozostawiono zdychające kraby i inne mniej potrzebne żyjątka, a według Maxa większość ryb była za mała. Po dwóch dniach leniuchowania i edukacji kulturalnej żegnamy Miszę. Wraca do Czech po paru miesiącach podróży przez Malezję i Indonezję. Znowu zostajemy z Maxem sami. Za niedługo przyjdzie nam także pożegnać Jawę. Tutaj nam mijał czas bardzo miło. Nawet gdy pozornie nie ma nic ciekawego do zrobienia, kiedy masz uśmiech na ustach i otwarte serce zawsze się zdarzy coś, co wypełni Twój dzień w sposób wartościowy. Ostatni dzień zwiedzamy turystyczną południową część Parangandan wraz z parkiem. Przypadkowo wchodzimy do parku zupełnie od kuchni i nigdzie nie słyszymy o bilecie wstępu. Okolica niesamowita jak na park rekreacyjny czyli część parku do samodzielnego zwiedzania bez przewodnika. Szerokie chodniki toalety itp a mimo tego natura tu otacza człowieka z każdej strony. Jak to w dżungli jest głośno. Korony drzew aż krzyczą dziesiątkami różnych zwierzęcych gardeł i temu podobnych urządzeń, a do tego odgłosy łamanych gałęzi i szum liści gdy małpa przebiega nad naszymi głowami albo ni stąd ni zowąd coś jeleniowatego wyrasta na naszej drodze. Nie wiesz co z której strony wyskoczy. Zwierząt jest tu mnóstwo. Napotkaliśmy tu też wielkie prześliczne motyle oraz jaskinię pełną nietoperzy. Jedna malutka plaża pokryta była resztkami martwej rafy koralowej prawdopodobnie z czasu tsunami. Wszędzie leżały małe krzaczaste, gąbczaste lub muszelkowate zwapniałe kosteczki. Wieczorem ostatnie ognisko na plaży, a przed nami długa droga do Jakarty na samolot na Borneo.















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz