Samo miasto mało ciekawe. W sumie nieciekawe. Zostajemy tu bardzo krótko. Spacer po mieście i wylegiwanie się w olbrzymim parku San Martin to tyle. Mimo słabych atrakcji czas płynął nam tu bardzo miło z powodu drobnych ale licznych miłych incydentów z tutejsza ludnością. Poprawiło nam to humor po ponownym szoku cenowym w Argentynie. Eh jeśli ktoś wciąż myśli że Chile jest droższe to grubo się myli.
Po opuszczeniu Patagonii ceny w Chile gwałtownie spadły, a w Argentynie prawie brak różnicy. Może tylko noclegi tańsze. Miasto jest bazą wypadową na Aconcaguę i inne trekkingowo-przygodowe atrakcje oraz jest także stolicą argentyńskiego wina. Na degustację wybraliśmy się autobusem nr 10 z przystanku na ulicy Rioja i Garibaldi do Maipu. To około 15 min jazdy za 1.80 peso. Trzeba mieć wyliczone monety ale nikt monet dać w sklepie nie chce i tu nam się przytrafiła jedna z tych miłych sytuacji. Wsiadamy do busa zrezygnowani z naszymi papierowymi 2 Peso a kierowca prosi kogoś by za nas zapłacił kartą magnetyczną. Szybko się ktoś zgłosił i jak chcieliśmy oddać pieniążki, uśmiechnął się i nie chciał przyjąć. Jak miło. Wszystkich turystów wysadzają przy wypożyczalni rowerów. Za cały dzień można wytargować wehikuł za 30 Peso. Eh drogo. Winiarnie są w parokilometrowych od siebie odległościach, więc rower najlepiej. W niektórych degustacja jest za darmo, w innych płacić trzeba od 10-30 peso za wycieczkę z przewodnikiem i degustacje. Musze przyznać że próbowaliśmy tu i najgorszego i najlepszego wina na jakie natknęliśmy się dotychczas w Ameryce. Okolica jest taka sobie. Płaska i bez większego kolorytu. Za to znaleźliśmy szyszki olbrzymie!! Wszystko z dziwnego powodu wyzamykane i jakby wyludnione. Cicho ale jakiś klimacik jednak tu drzemie. Hamaczek pod oliwką i czego trzeba więcej. Wszędzie winogrona, sady oliwne i nawet sady migdałowe! Przy tym ostatnim przycupnęłam by zrobić zdjęcia zbiorów i panowie zaprosili nas za ogrodzenie i po krótkiej miłej rozmowie napełnili naszą siatkę świeżymi migdałami. Jak miło!! Rower jest tu najmodniejszym środkiem transportu miedzy winiarniami i wyobraźcie sobie: Alkoholowe degustacje - bo tu i wino i likiery i inne specjały; do tego słoneczko takie całkiem konkretne i w drogę! Hi hi Wszystko należycie wypromowane także przez Lonely planet :) Na każdym rogu piękny znak droga tylko dla rowerzysty z kieliszkiem :) No i jak tu winiarni nie zwiedzać na rowerze. Wszędzie ładne rowerowe dróżki i parkingi. Hihi. Od razu mówię że myśmy dużo nie pili bo za mało było darmowych degustacji. Eh.
Aha; do Mendozy dojechaliśmy po około 7-8 godzinach z pięknymi widokami na góry. Ładnie, tyle że eh... jak to jest że czterokrotnie w tym czasie proszono nas o napiwek? A to za pomoc na granicy (jaką? mnie tam nic nikt nie pomógł), to za podanie poduszki... i za włożenie i wyciągnięcie bagażu z autobusu. Że co? Jeszcze mi podano bagaż jako ostatniej, co innego gdybym dostała pierwsza. Nie dość że bilet kosztuje krocie, to ile tupetu trzeba mieć by z kubkiem styropianowym zbierać po autokarze przymusowe (bo nie odejdą od fotela) napiwki za pomoc przy granicznej przeprawie. Eh te różnice kulturowe. Trzeba się przyzwyczaić.
Po opuszczeniu Patagonii ceny w Chile gwałtownie spadły, a w Argentynie prawie brak różnicy. Może tylko noclegi tańsze. Miasto jest bazą wypadową na Aconcaguę i inne trekkingowo-przygodowe atrakcje oraz jest także stolicą argentyńskiego wina. Na degustację wybraliśmy się autobusem nr 10 z przystanku na ulicy Rioja i Garibaldi do Maipu. To około 15 min jazdy za 1.80 peso. Trzeba mieć wyliczone monety ale nikt monet dać w sklepie nie chce i tu nam się przytrafiła jedna z tych miłych sytuacji. Wsiadamy do busa zrezygnowani z naszymi papierowymi 2 Peso a kierowca prosi kogoś by za nas zapłacił kartą magnetyczną. Szybko się ktoś zgłosił i jak chcieliśmy oddać pieniążki, uśmiechnął się i nie chciał przyjąć. Jak miło. Wszystkich turystów wysadzają przy wypożyczalni rowerów. Za cały dzień można wytargować wehikuł za 30 Peso. Eh drogo. Winiarnie są w parokilometrowych od siebie odległościach, więc rower najlepiej. W niektórych degustacja jest za darmo, w innych płacić trzeba od 10-30 peso za wycieczkę z przewodnikiem i degustacje. Musze przyznać że próbowaliśmy tu i najgorszego i najlepszego wina na jakie natknęliśmy się dotychczas w Ameryce. Okolica jest taka sobie. Płaska i bez większego kolorytu. Za to znaleźliśmy szyszki olbrzymie!! Wszystko z dziwnego powodu wyzamykane i jakby wyludnione. Cicho ale jakiś klimacik jednak tu drzemie. Hamaczek pod oliwką i czego trzeba więcej. Wszędzie winogrona, sady oliwne i nawet sady migdałowe! Przy tym ostatnim przycupnęłam by zrobić zdjęcia zbiorów i panowie zaprosili nas za ogrodzenie i po krótkiej miłej rozmowie napełnili naszą siatkę świeżymi migdałami. Jak miło!! Rower jest tu najmodniejszym środkiem transportu miedzy winiarniami i wyobraźcie sobie: Alkoholowe degustacje - bo tu i wino i likiery i inne specjały; do tego słoneczko takie całkiem konkretne i w drogę! Hi hi Wszystko należycie wypromowane także przez Lonely planet :) Na każdym rogu piękny znak droga tylko dla rowerzysty z kieliszkiem :) No i jak tu winiarni nie zwiedzać na rowerze. Wszędzie ładne rowerowe dróżki i parkingi. Hihi. Od razu mówię że myśmy dużo nie pili bo za mało było darmowych degustacji. Eh.
Aha; do Mendozy dojechaliśmy po około 7-8 godzinach z pięknymi widokami na góry. Ładnie, tyle że eh... jak to jest że czterokrotnie w tym czasie proszono nas o napiwek? A to za pomoc na granicy (jaką? mnie tam nic nikt nie pomógł), to za podanie poduszki... i za włożenie i wyciągnięcie bagażu z autobusu. Że co? Jeszcze mi podano bagaż jako ostatniej, co innego gdybym dostała pierwsza. Nie dość że bilet kosztuje krocie, to ile tupetu trzeba mieć by z kubkiem styropianowym zbierać po autokarze przymusowe (bo nie odejdą od fotela) napiwki za pomoc przy granicznej przeprawie. Eh te różnice kulturowe. Trzeba się przyzwyczaić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz