Corpus Christi to obchody Bożego Ciała w gorącym
południowoamerykańskim stylu ale dodatkowo będzie to historia o tym za
co kocham Południową Amerykę.
O wspaniałych ludziach, fiestach i
kolorowych zwyczajach. Także mały subiektywny poradnik kulturalny.
Głównie o tym jak rozmawiać kiedy nie znacie języka. A wszystko z
powodu wrażenia jakie wywarły na mnie obchody oktawy Bożego Ciała
przybrane w
kolory ludowe i karnawałowe kuse kostiumy. Cała impreza dodatkowo
zakrapiana suto
alkoholem. Słyszeliśmy i czytaliśmy że Corpus Christi wart jest
zobaczenia ale
nie spodziewałam się czegoś takiego! Oczywiście poniosło mnie i mam
mnóstwo
zdjęć gdyż strasznie lubię fotografować ludzi ale nawet ten ogrom zdjęć
którymi
Was przy-nudzę nie pokaże klimatu jaki panuje w miasteczku.
Przyjechaliśmy wczesnym rankiem busem z Zumbahua, który był zapakowany po brzegi głównie młodzieżą ale także całymi rodzinami. Było jeszcze wcześnie ale miasteczko już ostro przygotowywało się do procesji. Większość ulic była już zamknięta, a widownia przynosiła sobie krzesełka, które można było także kupić albo wynająć. Mnóstwo sprzedawców słodyczy, śmiesznych czapeczek, balonów i różnych dziwnych karnawałowych zabawek. Największym dla nas szokiem były olbrzymie sterty piwa i małe bary rozlokowane na każdym rogu wzdłuż miejsca procesji. Największa piwna góra oczywiście pod kościołem a jakby inaczej. Zostawiliśmy plecaki u bardzo miłej pani w małej restauracji gdzie także uraczyliśmy się kawką. Znaleźliśmy sobie miejsce obserwacji oczywiście przy jednym z piwnych stoisk. Procesja zaczęła się nieśmiało około 10 am Najpierw orkiestra, trochę przerwy, władze miasta w ludowych strojach, jakaś figurka katolicka. W procesji swój program pokazują różne delegacje. Widzieliśmy szkoły podstawowe, technika, delegacje zawodowe i okolicznych wiosek. Każdy miał swój pomysł na świętowanie Bożego Ciała. W miedzy czasie wzięliśmy pierwsze piwko i zaprzyjaźniliśmy się z ludźmi w naszym otoczeniu. Później wszystko szło coraz szybciej. Delegacje paradowały jedna po drugiej, muzyka jednej zagłuszała śpiewy następnej. Stroje każdej z grup dopracowane były oczywiście do perfekcji jak w karnawale. Początkowo ludowy i spokojny charakter procesji zmieniał się w coraz bardziej imprezowy, kolorowy głośny i karnawałowy. Przybywało coraz więcej ludzi. Już zwyczajowo uczestnicy częstują różnymi dziwnymi produktami alkoholowymi domowej roboty i nie można odmówić. Spotkaliśmy się z tym przy innych wioskowych imprezach. Co chwila ktoś podbiegał z flaszeczką. Spróbowaliśmy także miodu z aloesu popularnego w tym rejonie. Musze sprostować że nazwa miód dotyczy w Ameryce nie tylko produkcji pszczelej ale także ludzkiej. Jest to nazwa wielu słodkich produktów roślinnych. Wczuwając się w atmosferę nasza szybkość spożywania piwa także przybrała tempa. Taka fiesta, muzyka, kolory, śmiechy, słońce i zimne piwko zaraz pod ręką. No nie można inaczej. Miejscowa młodzież mimo wczesnej godziny już ostro zataczała się pod ścianą. Eh te katolickie imprezy hihi. Nie to co u nas. Sztywno i ....ok nie rozmawiajmy o religii bo mnie tu później napadną komentarzami. Zrobiliśmy sobie chwile przerwy na obiadek i później ciężko nam było wrócić na nasze miejsce ale czego nie może zdziałać uśmiech blondynki w Ameryce Południowej. „ Bienvenido en Ecuador” tłum się rozwarł i nawet policja przepuściła mnie na przody. Impreza jak w karnawał. (Kliknij dla porównania) Każdy się cieszy, dzieciaki szaleją z bańkami mydlanymi. Ludzie wiedzą jak tu się bawić.
W Ameryce Południowej jak się bawią to się bawią, jak odpoczywają to odpoczywają, jak pracują to.... hmm... bywa różnie. Jak już mówiłam. Każda grupa ma perfekcyjnie dopracowane stroje, ciekawe układy, muzykę. Ktoś co chwila podbiega do tańczących z butelką wody. Wytańczyć i wyśpiewać te paro kilometrową trasę w ten upał to nie jest banalna sprawa. Jak w karnawale tańczą wszyscy w każdym wieku jeśli tylko mogą stać. Poza ludowymi strojami możemy obserwować także tradycyjne instrumenty jak flety, tarki do grania, różne gitary i cymbały. Ludzie tańczą i procesja nie ma końca. Podobno ma trwać aż do 16tej!! My jednak chcieliśmy tego dnia dojechać do Quito więc pożegnaliśmy się z nowymi znajomymi i chwiejnym krokiem pomimo wczesnej popołudniowej godziny poszliśmy na busa. W końcu wstaliśmy nieco po 3 am i dzień wydawał nam się już bardzo długi. Jak głowa jest tak trochę lekka zawsze lepiej się myśli więc i mnie wzięło na przemyślenia, porównania i podsumowania. Kiedy opuszczałam Azję nie sądziłam że Amerykę pokocham tak samo zwłaszcza gdy w pierwszym hostelu w Buenos Aires okazało się że jesteśmy jedynymi osobami nie mówiącymi po hiszpańsku. Nikt więc się nami nie przejmował jednym słowem odwrócono się do nas pupami i tak nas Ameryka Południowa przywitała. Nikt nawet nie starał się nas zrozumieć i tyle. Prawda jest jednak taka że są dwa rodzaje bariery językowej: kiedy ktoś nie chce mówić i kiedy ktoś nie chce słuchać. My mówić chcemy i się staramy ale jeśli ktoś nas nie chce słuchać-cóż na to nic nie poradzimy. Tak więc Argentyna słuchać nas nie chciała i Argentyny nie lubimy. Chile słuchało nas trochę, a już na północ chciano nas słuchać nawet kiedy my już nie chcieliśmy mówić. Dlatego Boliwię i Peru lubimy tak bardzo. Nawet kiedy tłumaczyliśmy się że nasz hiszpański jest podstawowy pocieszano nas: „WASZ hiszpański rozumiemy” Peru i Boliwia NASZ hiszpański rozumiała i tu zaczęła się nasza prawdziwa miłość do Ameryki Południowej. Zainteresowała nas bogata kultura, zafascynowały zwyczaje i stroje. Jeśli śledzicie moje przygody wiecie że poświęcam więcej czasu na lokalne wydarzenia, teatralne spektakle (Boliwijskie tańce), lokalne fiesty, (zobacz np fiesta patata) i indywidualne czy rzadziej zorganizowane wyprawy w tereny o wciąż tradycyjnym charakterze (Selwa lub bezdroża Boliwii) albo miejsca o szczególnym klimacie (zobacz Yotala lub kopalnia w Potosi) niż wyprawy w ruiny czy zwiedzanie kolonialnych miasteczek. Okazało się że możemy i po drugie chcemy jechać jeszcze głębiej i w jeszcze bardziej nieturystyczne tereny. Uczestniczyć w wioskowych fiestach, szukać szamanów po dżungli nie przesadnie głębokiej (nie jesteśmy panem Cejrowskim czy Palkiewiczem a wciąż zwykłymi backpackersami) czy spędzać całe dnie na rozmowach z lokalnymi w peruwiańskiej Selwie czy boliwijskim barze. W pewien sposób mono lingwistyczny charakter Ameryki Płd pomaga w komunikacji od kasy biletowej po portowe spelunki. Nie dość, że hiszpański jako język europejski jest łatwiejszy do nauczenia się niż jakikolwiek język azjatycki, nie zmienia się z kraju do kraju i można go wciąż udoskonalać. Tymczasem w Azji mimo dużej popularności języka angielskiego wyprawa w tereny mniej turystyczne jest o wiele trudniejsza nie tylko z powodów językowych ale także kiepskiej infrastruktury. W naszym ulubionym miejscu w Peru czyli w Selwie bez problemu mogliśmy toczyć ciekawe rozmowy z lokalnymi bez tłumacza i pytać na przykład o szkoły, szpitale, rośliny lecznicze czy wierzenia. Mogliśmy wejść w lokalne życie dogłębnie. A jak sobie radzić w Azji jeśli nikt nie zna Angielskiego? Tak naprawdę w Azji Południowo-wschodniej zdarza się to rzadko chyba że opuszczacie tereny turystyczne np wybierając się do przecudnej jaskini Kong Lo w Laosie (kliknij link) albo podróżujecie po Chinach. W takiej sytuacji zostaje język migowy: przykładacie złożone ręce do głowy-znaczy spać; wkładacie ręce do buzi-jeść. A jak prowadzić „rozmowę” hmm Jest parę tematów które można pociągnąć przez jakiś czas. Oczywiście: „Ja Laos, Ty?” -Ja Polska...” –hmmm... po czym może nastąpić pytanie z jedynym wyrazem międzynarodowym jaki lokalni znają: „-Polska dużo dolarów?” „-Nie, polska nie dużo Dolarów” i skierować kciuk w dół. Następnie można rozmawiać na temat czegokolwiek co macie pod ręką. Czyli pies: że brudny, że biega, że skacze , że się boicie. Dom: na palach, że dużo wody, lubicie huśtanie w hamaku... samochód: a czyj?, a działa? ... góra: w Polsce też góry ale wyższe lub niższe...każde z tych rzeczy można w jakiś sposób pokazać a jeśli Wasz rozmówca nie zrozumie-cóż rozmowa i tak będzie toczyć się nadal i tyle. Do tego dochodzi dużo „Aha”.. potakiwania albo od czasu do czasu : „nie rozumiem” ot tak żeby zapewnić rozmówcę że rozumie się wszystko inne.
Kolejny łatwy temat to lokalna kuchnia. Każdy w końcu poznaje lokalne nazwy potraw więc: a to lubię a tego nie, a czy to macie w wiosce a gotujecie?..itp Na koniec albo na początek popularny temat czyli rodzinka. Tu przydatne są zdjęcia. Tak spędziłam ponad godzinę w pociągu chińskim rozmawiając z zupełnie nieznającą angielskiego Chinką. Nasza komunikacja polegała na pokazywaniu sobie zdjęć z komórki i aparatu i opisywanie każdego na nim. W końcu mama, papa to nazwy prawie międzynarodowe. Pomocne w zawieraniu jakichkolwiek znajomości czy umów są drobne prezenciki. Gdzieś w kieszeni zawieruszone cukierki, które darujecie podczas rozmowy mimochodem czy paczka papierosów. Mimo że to nic wielkiego, sprawiacie że dystans miedzy Wami a rozmówcą się zmniejsza a także czynicie go w jakiś sposób Wam dłużnym. Cóż palenia nie należy promować ale często pomaga. Oczywiście Azja pali więcej niż Ameryka ale nawet w Ameryce działa. Tak udało mi się załatwić kabinę na czterodniowy rejs do Amazonki (link). Na początku że kabina jest ale jej nie ma bo nie wiadomo. –typowa odpowiedź w Ameryce Południowej. JA już byłam nieco zdeterminowana i się wyprowadzić z łodzi nie dałam. Poczęstowałam papieroskiem i zaczęłam gadać że łódź ładna, bardzo nam się podoba i że nie ma innej łodzi dziś z kabiną i my fajni jesteśmy. Po paru minutach oficer już się uśmiechał, zaczął opowiadać o rejsie i zapasie piwa w lodówce na łodzi, a na koniec uścisnął mi rękę i powiedział że kabina się znajdzie. Dobrze, wystarczy tego przynudzania. Podsumowując: Ameryka Południowa jest super. Nie jest jeszcze tak zapchana imprezowymi turystycznymi rajami jak Azja. Jest kolorowa, pełna otwartych ludzi i nie zepsuta ale zmienia się bardzo szybko więc zapraszam nim ominie Was ta cała przygoda.
Whisky jest a co:
Faceci w ponczach:
Widownia:
Przyjechaliśmy wczesnym rankiem busem z Zumbahua, który był zapakowany po brzegi głównie młodzieżą ale także całymi rodzinami. Było jeszcze wcześnie ale miasteczko już ostro przygotowywało się do procesji. Większość ulic była już zamknięta, a widownia przynosiła sobie krzesełka, które można było także kupić albo wynająć. Mnóstwo sprzedawców słodyczy, śmiesznych czapeczek, balonów i różnych dziwnych karnawałowych zabawek. Największym dla nas szokiem były olbrzymie sterty piwa i małe bary rozlokowane na każdym rogu wzdłuż miejsca procesji. Największa piwna góra oczywiście pod kościołem a jakby inaczej. Zostawiliśmy plecaki u bardzo miłej pani w małej restauracji gdzie także uraczyliśmy się kawką. Znaleźliśmy sobie miejsce obserwacji oczywiście przy jednym z piwnych stoisk. Procesja zaczęła się nieśmiało około 10 am Najpierw orkiestra, trochę przerwy, władze miasta w ludowych strojach, jakaś figurka katolicka. W procesji swój program pokazują różne delegacje. Widzieliśmy szkoły podstawowe, technika, delegacje zawodowe i okolicznych wiosek. Każdy miał swój pomysł na świętowanie Bożego Ciała. W miedzy czasie wzięliśmy pierwsze piwko i zaprzyjaźniliśmy się z ludźmi w naszym otoczeniu. Później wszystko szło coraz szybciej. Delegacje paradowały jedna po drugiej, muzyka jednej zagłuszała śpiewy następnej. Stroje każdej z grup dopracowane były oczywiście do perfekcji jak w karnawale. Początkowo ludowy i spokojny charakter procesji zmieniał się w coraz bardziej imprezowy, kolorowy głośny i karnawałowy. Przybywało coraz więcej ludzi. Już zwyczajowo uczestnicy częstują różnymi dziwnymi produktami alkoholowymi domowej roboty i nie można odmówić. Spotkaliśmy się z tym przy innych wioskowych imprezach. Co chwila ktoś podbiegał z flaszeczką. Spróbowaliśmy także miodu z aloesu popularnego w tym rejonie. Musze sprostować że nazwa miód dotyczy w Ameryce nie tylko produkcji pszczelej ale także ludzkiej. Jest to nazwa wielu słodkich produktów roślinnych. Wczuwając się w atmosferę nasza szybkość spożywania piwa także przybrała tempa. Taka fiesta, muzyka, kolory, śmiechy, słońce i zimne piwko zaraz pod ręką. No nie można inaczej. Miejscowa młodzież mimo wczesnej godziny już ostro zataczała się pod ścianą. Eh te katolickie imprezy hihi. Nie to co u nas. Sztywno i ....ok nie rozmawiajmy o religii bo mnie tu później napadną komentarzami. Zrobiliśmy sobie chwile przerwy na obiadek i później ciężko nam było wrócić na nasze miejsce ale czego nie może zdziałać uśmiech blondynki w Ameryce Południowej. „ Bienvenido en Ecuador” tłum się rozwarł i nawet policja przepuściła mnie na przody. Impreza jak w karnawał. (Kliknij dla porównania) Każdy się cieszy, dzieciaki szaleją z bańkami mydlanymi. Ludzie wiedzą jak tu się bawić.
W Ameryce Południowej jak się bawią to się bawią, jak odpoczywają to odpoczywają, jak pracują to.... hmm... bywa różnie. Jak już mówiłam. Każda grupa ma perfekcyjnie dopracowane stroje, ciekawe układy, muzykę. Ktoś co chwila podbiega do tańczących z butelką wody. Wytańczyć i wyśpiewać te paro kilometrową trasę w ten upał to nie jest banalna sprawa. Jak w karnawale tańczą wszyscy w każdym wieku jeśli tylko mogą stać. Poza ludowymi strojami możemy obserwować także tradycyjne instrumenty jak flety, tarki do grania, różne gitary i cymbały. Ludzie tańczą i procesja nie ma końca. Podobno ma trwać aż do 16tej!! My jednak chcieliśmy tego dnia dojechać do Quito więc pożegnaliśmy się z nowymi znajomymi i chwiejnym krokiem pomimo wczesnej popołudniowej godziny poszliśmy na busa. W końcu wstaliśmy nieco po 3 am i dzień wydawał nam się już bardzo długi. Jak głowa jest tak trochę lekka zawsze lepiej się myśli więc i mnie wzięło na przemyślenia, porównania i podsumowania. Kiedy opuszczałam Azję nie sądziłam że Amerykę pokocham tak samo zwłaszcza gdy w pierwszym hostelu w Buenos Aires okazało się że jesteśmy jedynymi osobami nie mówiącymi po hiszpańsku. Nikt więc się nami nie przejmował jednym słowem odwrócono się do nas pupami i tak nas Ameryka Południowa przywitała. Nikt nawet nie starał się nas zrozumieć i tyle. Prawda jest jednak taka że są dwa rodzaje bariery językowej: kiedy ktoś nie chce mówić i kiedy ktoś nie chce słuchać. My mówić chcemy i się staramy ale jeśli ktoś nas nie chce słuchać-cóż na to nic nie poradzimy. Tak więc Argentyna słuchać nas nie chciała i Argentyny nie lubimy. Chile słuchało nas trochę, a już na północ chciano nas słuchać nawet kiedy my już nie chcieliśmy mówić. Dlatego Boliwię i Peru lubimy tak bardzo. Nawet kiedy tłumaczyliśmy się że nasz hiszpański jest podstawowy pocieszano nas: „WASZ hiszpański rozumiemy” Peru i Boliwia NASZ hiszpański rozumiała i tu zaczęła się nasza prawdziwa miłość do Ameryki Południowej. Zainteresowała nas bogata kultura, zafascynowały zwyczaje i stroje. Jeśli śledzicie moje przygody wiecie że poświęcam więcej czasu na lokalne wydarzenia, teatralne spektakle (Boliwijskie tańce), lokalne fiesty, (zobacz np fiesta patata) i indywidualne czy rzadziej zorganizowane wyprawy w tereny o wciąż tradycyjnym charakterze (Selwa lub bezdroża Boliwii) albo miejsca o szczególnym klimacie (zobacz Yotala lub kopalnia w Potosi) niż wyprawy w ruiny czy zwiedzanie kolonialnych miasteczek. Okazało się że możemy i po drugie chcemy jechać jeszcze głębiej i w jeszcze bardziej nieturystyczne tereny. Uczestniczyć w wioskowych fiestach, szukać szamanów po dżungli nie przesadnie głębokiej (nie jesteśmy panem Cejrowskim czy Palkiewiczem a wciąż zwykłymi backpackersami) czy spędzać całe dnie na rozmowach z lokalnymi w peruwiańskiej Selwie czy boliwijskim barze. W pewien sposób mono lingwistyczny charakter Ameryki Płd pomaga w komunikacji od kasy biletowej po portowe spelunki. Nie dość, że hiszpański jako język europejski jest łatwiejszy do nauczenia się niż jakikolwiek język azjatycki, nie zmienia się z kraju do kraju i można go wciąż udoskonalać. Tymczasem w Azji mimo dużej popularności języka angielskiego wyprawa w tereny mniej turystyczne jest o wiele trudniejsza nie tylko z powodów językowych ale także kiepskiej infrastruktury. W naszym ulubionym miejscu w Peru czyli w Selwie bez problemu mogliśmy toczyć ciekawe rozmowy z lokalnymi bez tłumacza i pytać na przykład o szkoły, szpitale, rośliny lecznicze czy wierzenia. Mogliśmy wejść w lokalne życie dogłębnie. A jak sobie radzić w Azji jeśli nikt nie zna Angielskiego? Tak naprawdę w Azji Południowo-wschodniej zdarza się to rzadko chyba że opuszczacie tereny turystyczne np wybierając się do przecudnej jaskini Kong Lo w Laosie (kliknij link) albo podróżujecie po Chinach. W takiej sytuacji zostaje język migowy: przykładacie złożone ręce do głowy-znaczy spać; wkładacie ręce do buzi-jeść. A jak prowadzić „rozmowę” hmm Jest parę tematów które można pociągnąć przez jakiś czas. Oczywiście: „Ja Laos, Ty?” -Ja Polska...” –hmmm... po czym może nastąpić pytanie z jedynym wyrazem międzynarodowym jaki lokalni znają: „-Polska dużo dolarów?” „-Nie, polska nie dużo Dolarów” i skierować kciuk w dół. Następnie można rozmawiać na temat czegokolwiek co macie pod ręką. Czyli pies: że brudny, że biega, że skacze , że się boicie. Dom: na palach, że dużo wody, lubicie huśtanie w hamaku... samochód: a czyj?, a działa? ... góra: w Polsce też góry ale wyższe lub niższe...każde z tych rzeczy można w jakiś sposób pokazać a jeśli Wasz rozmówca nie zrozumie-cóż rozmowa i tak będzie toczyć się nadal i tyle. Do tego dochodzi dużo „Aha”.. potakiwania albo od czasu do czasu : „nie rozumiem” ot tak żeby zapewnić rozmówcę że rozumie się wszystko inne.
Kolejny łatwy temat to lokalna kuchnia. Każdy w końcu poznaje lokalne nazwy potraw więc: a to lubię a tego nie, a czy to macie w wiosce a gotujecie?..itp Na koniec albo na początek popularny temat czyli rodzinka. Tu przydatne są zdjęcia. Tak spędziłam ponad godzinę w pociągu chińskim rozmawiając z zupełnie nieznającą angielskiego Chinką. Nasza komunikacja polegała na pokazywaniu sobie zdjęć z komórki i aparatu i opisywanie każdego na nim. W końcu mama, papa to nazwy prawie międzynarodowe. Pomocne w zawieraniu jakichkolwiek znajomości czy umów są drobne prezenciki. Gdzieś w kieszeni zawieruszone cukierki, które darujecie podczas rozmowy mimochodem czy paczka papierosów. Mimo że to nic wielkiego, sprawiacie że dystans miedzy Wami a rozmówcą się zmniejsza a także czynicie go w jakiś sposób Wam dłużnym. Cóż palenia nie należy promować ale często pomaga. Oczywiście Azja pali więcej niż Ameryka ale nawet w Ameryce działa. Tak udało mi się załatwić kabinę na czterodniowy rejs do Amazonki (link). Na początku że kabina jest ale jej nie ma bo nie wiadomo. –typowa odpowiedź w Ameryce Południowej. JA już byłam nieco zdeterminowana i się wyprowadzić z łodzi nie dałam. Poczęstowałam papieroskiem i zaczęłam gadać że łódź ładna, bardzo nam się podoba i że nie ma innej łodzi dziś z kabiną i my fajni jesteśmy. Po paru minutach oficer już się uśmiechał, zaczął opowiadać o rejsie i zapasie piwa w lodówce na łodzi, a na koniec uścisnął mi rękę i powiedział że kabina się znajdzie. Dobrze, wystarczy tego przynudzania. Podsumowując: Ameryka Południowa jest super. Nie jest jeszcze tak zapchana imprezowymi turystycznymi rajami jak Azja. Jest kolorowa, pełna otwartych ludzi i nie zepsuta ale zmienia się bardzo szybko więc zapraszam nim ominie Was ta cała przygoda.
Whisky jest a co:
Faceci w ponczach:
Widownia:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz