Z biegu zostaliśmy z Maxem wciągnięci w wir tutejszych atrakcji. Skoki z mostu, rafting, canyoning, rowery… Miasteczko i okolica to wielki plac zabaw. I miejsce dla ludzi
szukających ekstremalnych wrażeń. Ceny zaskoczyły nas dość pozytywnie więc
zaszaleliśmy nieco. Adrenalina uzależnia i wciąż chce się więcej. Ja zawsze
chciałam spróbować skoków więc skorzystałam z okazji. Wybraliśmy także canyoning
jako coś zupełnie nowego. Raftingu już próbowaliśmy wcześniej tak samo jak
zjazdów na linach, wiec nas bardzo nie interesowały.
Miasteczko jest na wskroś turystyczne więc jeśli ktoś nie lubi i nie
ma zamiaru korzystać z tego parku rozrywki, przyjazd tu mija się z celem. W
miasteczku jest mnóstwo hoteli, agencji turystycznych, restauracji lokalnych i
zachodnich. Na markecie można zjeść wyśmienite Llapingachos za 2$. Jest to
jajko sadzone z kiełbaską, ryżem, plackami ziemniaczanymi i mnóstwem warzyw
oraz połówką avocado. Zapełnia na pół dnia. Do tego wyśmienite soki choć nieco
droższe niż w Cuenca. W paru sklepikach można podziwiać wyrób karmelków. Okolica jest pożarta jest przez turystykę. Wokół wzgórza, kaniony i wodospady za których
oglądanie często trzeba płacić. Jeśli przyjeżdżasz tu by korzystać z
turystycznych atrakcji, to można naprawdę świetnie się zabawić. Zwłaszcza poza
sezonem gdy ceny są całkiem przystępne i niższe od tych które widzieliśmy w
Arequipie czy Cusco. Uważajcie jednak bo w wysokim sezonie ceny rosną
dwukrotnie. Rowery kosztują 10$ (teraz5) a pokój który mamy za 5$ od osoby w
sezonie kosztuje 15$, podobnie z wszelkimi atrakcjami. Do Banos przyjechaliśmy nocnym busem z
przesiadką w Ambato i mimo że była 4 rano złapaliśmy busa do Banos od razu i po
godzinie byliśmy na miejscu. Na dworcu dostaliśmy ofertę pokoju z wifi; łazienką
i tv za 5$ od osoby bez naliczenia dodatkowej nocki bo była przecież 5 rano. Pierwszego
dnia mieliśmy tylko pospacerować po okolicy i dowiedzieć się co i jak, ale
pojawiła się oferta tzw, canyoningu czyli tego wszystkiego co można robić w
kanionach. Tu ogranicza się to głównie do zejść i zjazdów wzdłuż wzburzonych
wód wodospadów. Wraz z nami pojechało dwóch Niemców. Na początek zostaliśmy
zapakowani na przyczepę i zawiezieni pod wodospad gdzie przebraliśmy się w
pianki itp. Po parunastu minutach doszliśmy do pierwszego wodospadu. Po
szybkiej instrukcji obsługi liny, zaczęliśmy po kolei schodzić w dół. Nie jest
to proste gdy silny strumień wody uderza po twarzy i nogach, które „stoją” na
bardzo śliskiej prawie pionowej ścianie. Jest to przygoda. Pierwszy wodospad
miał około 15 metrów; drugi nieco mniejszy, ale o bardziej wzburzonych wodach.
Trzecim spłynęliśmy jak po ślizgawce wśród skał a czwarty... Hmm to była
45metrowa przepaść. Dopiero kiedy
stanęłam nad krawędzią trzymając kurczowo linę i kazano mi schodzić powoli w dół
okazało się że tam nie ma ściany i tylko woda spada sobie swobodnie z ponad
czterdziestu metrów. Mówią idź niżej i nim się obejrzałam, zjeżdżałam z wodami
wodospadu w dół gdzie zatrzymałam się nieco powyżej wystających z rzeki głazów.
To była jazda!! W małej kawiarence przy wodospadach każdy opisywał swoje
wrażenia. Następnego dnia wypożyczyliśmy rowery i wybraliśmy się popularną ruta de la cascadas do Puyo. Po drodze mijaliśmy mnóstwo wodospadów i całkiem malowniczych widoków. Po paru wodospadach mieliśmy już dość i nie za bardzo chciało nam się płacić za zobaczenie kolejnej kaskady. Trasa częściowo prowadzi dość ruchliwą drogą, ale większość wiedzie przez brukowaną ścieżkę turystyczną głównie w dół. Na każdym zakręcie ludzie oferują różne dziwne atrakcje. Jak kilometrowy zjazd na linie w pozycji supermena, czy kolejki linowe nad wodospadami i skoki z mostu. Nie mogłam sobie odmówić tego ostatniego. Wystarczy tylko zanurkować głową w kierunku skał ginących w zburzonej wodzie. Hmmm Dlaczego nie. Kiedy stanęłam na moście, pode mną była ponad czterdziestometrowa przestrzeń. Super. Skok, a później jak na dużej huśtawce. Niby takie nic, a najbliższe godziny fruwałam jeszcze z wrażenia. Banos; Banos!!! Do samego Puyo nie dojechaliśmy, bo jak nam powiedziano, poza Pailon del diablo nic już ciekawego dalej nie ma, więc złapaliśmy bus z powrotem by pojeździć po drugiej stronie miasta. Yeah! Kolejnego dnia spacerowaliśmy po okolicy i ogólnie leniliśmy się, a w najbliższe dni wybieramy się nad laguny i do wiosek pętli Quilotoa
Info
Nocleg: bogata baza noclegowa: hostal Valverdes; ul Espejo
miedzy Mera i Pastaza; blisko terminalu.
Czysto i przyjemnie; 10$/2 osoby z wifi, tv, łazienką. W sezonie 15$
Transport: do Quito (po drodze Ambato, Latacunga) odjazdy co około pół godziny; 3,5$
trwa 3,5godz; do Cuenca są bezpośrednie - parę w ciągu dnia; bardzo częste połączenia
także do innych miast.
Rowery: 5$/dobę w sezonie:10$; Canyoning: od 20$ w zależności od stopnia trudności;
myśmy znaleźli promo za 17$; Rafting od 20$ zależnie od klasy wód; Skoki z mostu: od 10$ zależnie od wysokości mostu; Jungle trekking: do jungli pierwotnej minimum 3 dni; od
40$/dzień, można zobaczyć półnagie plemiona. Na ile to prawda, a na ile
przebieranki musicie sprawdzić sami.
Jedzenie: market: obiady i śniadania od 1,50$ polecam Llapingachos za 2.50$ (myśmy mieli za 2$ w pierwszym stoisku po lewej:)
Nie możecie ominąć kanapek w el Capo expres. Pełnowymiarowa bagietka z
warzywami, zapieczonym serem, grzybami i szynka!-2$ tutaj także wyśmienite pizze
i dobra kawa. W małych kawiarenkach można znaleźć także jedzenie od 1,25$Droga do Puyo:
Widok z drogi na mirador bellavista
Stożek Tungurahua (5016mnpm)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz