wtorek, 9 sierpnia 2011

Halong Bay - gdzie marzenia zabija brutalna rzeczywistosc

W końcu bus przyjechał i jedziemy. Poczytałyśmy o tych wszystkich machlojkach i zamęcie w zatoce, ale to cośmy tam zastały i przetrwały przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Gdyby nie ludzie z którymi przyszło nam dzielić niedolę, nie wróciłybyśmy uradowane. Program zmienił się już na wstępie, choć nieznacznie: robimy go od tyłu; później już było coraz gorzej.
Przewodnik się zmieniał co chwila, jeden nas zostawiał przed obiadem po czym pojawiał się następny i tak w kółko. Pierwszy nazwał się Banana man - od żółtej koszulki firmowej i tak już zostało. Z każdym banana manem trzeba się było użerać od nowa o to samo, a kiedy wszystko było ok, pojawiał się nowy banana-man. To samo z łodziami. Oczywiście wszyscy niezależnie od programu płynęli razem. Widoki cudowne! Dziecięce marzenia stają przed oczami. Krajobraz wciąż się zmienia. Zza góry wypływa kolejna góra. Zbliżają się do siebie i oddalają. Leżaczek i słonko.
Pierwszego dnia zaproponowano nam kajaki za 3$. Nikt nie wziął i dobrze, bo ostatniego dnia mieliśmy te same kajaki wliczone w cenę wycieczki, tylko z innym banana-manem. Eh ten Wietnam. Po zwiedzaniu calkiem ciekawych jaskiń pierwszą noc spędzamy na wyspie Cat ba. Polecam. Dla relaksu poszłam na przystań. Tutaj sie wieczorami dzieje! Lokalsi i turysci. Tysiace ulicznych stoisk i barow. Znalazłam zimne piwko w dobrej cenie. Usiadłam na plastikowym taboreciku z widokiem na oświetlone łodzie - milusio. Później jeszcze milsze zaskoczenie. Około dziesięcioletnia dziewczynka stała sztywno na baczność, kiedy sprawdzałam wydaną resztę -niewiarygodne w Wietnamie. Aż zgłupiałam. Dwie rzeczy mogą tu  zaskoczyć - właśnie Wietnamczyk wydający bez zająknięcia poprawną kwotę i pojazd który zatrzyma się przed przejściem dla pieszych by przepuścić pieszego - można zawału dostać - o co chodzi?!! Rano nasza grupka zaczęła się coraz bardziej organizować. Ostateczną okolicznością spajającą było wejście na górę w parku narodowym na wyspie. Dawno się tak nie ubawiłam. To była ostra przeprawa przez błoto i śliskie kamienie stromo pod górę. Parę osób wylądowało w czerwonej gliniastej mazi, inne pogubiły klapki (??!). Jakoś znaleźliśmy się bezpiecznie na szczycie. Śmiech, widoki, zdjęcia, szacowanie szkód i jeszcze trzeba wrócić. Eh czego to się nie próbowało by dostać się na dół. Skoki na lianie, zjazd po drzewie, ślizg na pupie. Przy wyjściu wszyscy oblegli kraniki z wodą. Zgraliśmy się w grupie i żaden banana-man nas już nie rozdzieli. Po obiedzie poinformowano mnie, że nie ma możliwości wykonania paru punktów z naszego planu i najwyżej możemy żądać rekompensaty od biura. Eh zobaczymy jak to będzie. Korzystając z wolnego czasu znajdujemy śliczne plaże. Jeszcze po zimnym piwku i wskakujemy na łódź. W porcie spotykamy Polaków z innej łodzi. Mówią, że była bitka na łajbie o to, że wnieśli wino. Jeden z załogi zamachnął się na dziewczynę później tą butelką, na szczęście nic nikomu się nie stało. Nic dziwnego jeśli łodzie prowadzą dzieciaki. U nas najstarszy miał może max 25. I znów rozkoszujemy się widokiem. Później zaczynają się skoki z dachu łodzi. SZALEŃSTWO. Looot, plusk, oddech. Wszyscy podekscytowani, bo wysokość całkiem znacząca. Bawimy się wyborowo. Następnego dnia kajaczki niedaleko pływającej wioski. Przez tunele pod wzgórzami można przepłynąć do następnej zatoczki. Eh... trzeba wracać. Zdjęcia pamiątkowe i uściski, wymiana maili i zaproszenia mamy już to tu, to tam.
Jeszcze nam została do załatwienia jedna sprawa. Dostać zwrot za niewykonany program wycieczki i odebranie biletów do Hue. W biurze zostajemy mile zaskoczone. Pani nas pamięta i od razu sięga do portfela. Mimo tego całego zamętu w zatoce jakaś informacja trafiła tu, więc nie jest źle. Ostatecznie za wycieczkę zapłaciłyśmy po 47$ - w sekrecie powiem: najmniej ze wszystkich na łodzi. Teraz już tylko zapakować się do sypialnianego na 12 godzin. Dobranoc.



 Wyjscie na szczyt na Cat Ba


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz