Kolejnego dnia wybieramy się na spacer przed siebie, wzdłuż jeziora i gubimy się pośród niezliczonych szklarni. W końcu docieramy do drogi i przysiadamy na wyśmienitej kawie w małym sklepiku. Oczywiście pod ladą ołtarzyk z małym Buddą i darami. Tak tu już mają w większości miejsc. Dla Buddy wszystko: dobra wódeczka, pieniążki i papierosek. Okolica zabudowana jest licznymi domkami od małych i skromnych po wielkie wille z dużymi oknami. Wszędzie mnóstwo kwiatów. Po paru kolejnych krokach na horyzoncie zobaczyłyśmy wielkiego złotego Buddę. Po niedługim kluczeniu udało nam się znaleźć do niego drogę. Miejsce prześliczne! Naprawdę warte zobaczenia. W Tien vien van hanh znajduje się nieduża świątynią z ciekawym wnętrzem otoczona bujną egzotyczną roślinnością. Dziesiątki rodzajów kwiatów i krzewów, których w życiu nie widziałam. W drodze powrotnej złapał nas deszcz, więc zdecydowałyśmy się przeczekać w kafejce. Tutaj byłyśmy świadkiem miejscowych rozgrywek karcianych. Nie udało nam się uchwycić zasad. Do miasta był jeszcze kawałek, a deszcz to leje, to przestaje. Eh w mieście drogi zamieniły się w rzeki. Na szczęście udało nam się dostać jakoś do hotelu.
Coś ode mnie (Magdy) - jedząc ryż z dodatkami,w garkuchni nad warzywniakiem, jedyna biała, zagaił mnie młody Wietnamczyk, ale nie starym stylu where are you from? tylko czy lubię wietnamską kuchnię? jakoś trzeba zacząć, okazało się że jest na trzecim roku historii, specjalizuje się w językach azjatyckich, wiedział gdzie jest Polska i że Warszawa to stolyca. Nieźle, a później rozmowa od tego gdzie byłam w Wietnamie po język chiński, co i jak się mówi i oznacza, jakbym była w tym specjalistką, hihihi. Lokalne klimaty, tak się poznaje miejsca i ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz