Peru przywitało nas cukrowymi wyspami magicznego jeziora Titicaca, które szybko zamieniało się w sztormową otchłań. Na wyspach w desperackim powrocie do ciepłego łóżka musieliśmy pokonać podczas burzy i w zupełnych ciemnościach mokre kamieniste ścieżki poprzerywane urwiskami. Jakby tego było mało, biedna quechuańska rodzina która nas gościła okazała się nie mieć elektryczności. Cóż, whisky w rączkę i grzaliśmy się jak mogliśmy. A zapowiadało się tak dobrze. Przez granicę przejechaliśmy bardzo sprawnie, szybko znaleźliśmy pokój w Don Tito z prywatną łazienką i wifi w samym centrum. Panie z hotelu dały nam dobrą ofertę za jedno- jak i dwudniową wycieczkę po wyspach i wybraliśmy w końcu dwa dni z noclegiem na Amantani.
Samo Puno jest ot takie sobie. Maxowi podobają się tuk tuko-podobne mototaxi. Jest jak w Azji!:) Dla sportu i widoków wspięliśmy się na punkt widokowy z wielkim kondorem. To całe 4017mnpm i super widok na jezioro Titicaca gdzie już następnego ranka zaokrętowaliśmy się na małej łódeczce z fotelami typu semi-cama. Pogoda zapowiadała się świetnie. Na bajkowych, trzcinowych wyspach Uros przywitano nas w języku Aymara, a pierwszy krok na uginające się pod ciężarem stóp podłoże był nieco zabawny. Prezydent społeczności przedstawił nam sposób budowy pływających wysp, które co jakiś czas zakołysały się gdy obok przejechała motorówka. Komedia dla turystów - wiadomo, ale ludzie tu są bardzo mili i nikt nie stara się nikogo na siłę naciągnąć na kasę. Nikt nie krzyczy dolara za foto ani za zwiedzenie domu. Każdy uczciwie sprzedaje swoje ręcznej roboty pamiątki, a za dodatkowe symboliczne 5 Soli (jeśli ktoś chce) zostaliśmy zabrani przez prezydenta jego własnym mercedesem na kolejną wyspę. Mercedesem społeczność zwie ekskluzywną łódź trzcinową. Pożegnano nas śpiewami i tańcem - choć wciąż oczekiwałam że ktoś zawoła o napiwek, nic takiego się nie zdarzyło. Jak miło. Ludzie zajmują się tu głównie połowem ryb i wyrobem pamiątek. Na wyspie znajdziemy także kurczaki i czasem malutkie poletko ziemniaków, ale większe wyspy mają także baterie słoneczne i telewizory. Komórka nie jest rzadkością, ale w handlu dominuje wciąż wymiana produktów, a nie zapłata w pieniądzach. Wyspy tworzą więc pewne eklektyczne dziwadło. Tak to już jest w tych czasach na całym świecie. I nie należy się dziwić. Po trzech godzinach rejsu przez ciemnogranatowe wody Titicaca dopłynęliśmy do wyspy Amantani. Nasze queczuańskie rodziny już na nas czekały na zielonym wzgórzu w swoich odświętnych strojach. Każdy z nas przebierał nogami ze zniecierpliwieniem czekając na przydział i oczywiście na obiad :) Po chwili już spacerowaliśmy kamiennymi szlakami pomiędzy przed-inkaskimi tarasami uprawnymi. Nasza gospodyni umiała całkiem nieźle po hiszpańsku. Na tej wyspie jednak więcej mówi się w Quechua. Nawet szkoła jest dwujęzyczna. Na obiad dostaliśmy typowy posiłek wyspowy. Zupę warzywną i michę przysmaków z ogródka: ziemniaki, marchew, bób, biała kukurydza, oka (takie grube korzenie smakujące jak słodkawy ziemniak) i smażony ser. Pychota. Na koniec zrobiliśmy sobie herbatkę z zebranej po drodze Muni. To niskie krzaczki z drobnymi listkami a herbata ma smak miętowy. Ma działać na bóle głowy, żołądek oraz problemy z aklimatyzacją do wysokości. Jest tu popularna i pije się ją często wraz z koką. Później przyłączył się do nas mąż gospodyni i ich dzieciak Fernando. Rozmowa kleiła się nam całkiem nieźle. W końcu obracamy się w kręgach hiszpańskojęzycznych prawie trzy miesiące. Po czwartej zostaliśmy odprowadzeni pod lokalny lokal rozrywkowy gdzie pośród kolorowo ubranych ludzi mieliśmy wykład na temat tutejszych zwyczajów. Uważam to za jedyny plus wycieczek. Jeśli przewodnik jest dobry, zawsze można się czegoś ciekawego dowiedzieć o życiu i zwyczajach albo o historii odwiedzanych miejsc. Na koniec wybraliśmy się w trekking do świątyń Pachamamy i Pachataty w głąb wyspy i paręset metrów wyżej. Ciężko było wchodzić na te ponad 4tys metrów z katarem i zapaleniem gardła, które przyplątały się ostatnio nie wiadomo skąd. W oddali zaczęły zbierać się ciemne chmury, ale wiatr nam sprzyjał. Przy świątyni Pachamamy na samym szczycie wiatr się zmienił i w jednym momencie zrobiło się ciemno. Jezioro przybrało stalowoszary kolor. Zaczęliśmy całą grupą zbiegać po kamienistej ścieżce w dół. Po pewnym czasie zaczęło kropić, a my nawet nie widzieliśmy jeszcze wioski. Słońce także zaczęło zachodzić, jakby nam na złość, a deszcz rozhulał się na dobre. Jeszcze nie tak bardzo przemoczeni dobiegliśmy do głównego placu w wiosce, skąd miał nas odebrać gospodarz. W oczekiwaniu usiedliśmy w pobliskim lokalu. Herbatka z liści koki działa świetnie rozgrzewająco. Właściciel lokalu skakał z radości na tę barową pogodę. Carlo przyszedł chwilę później, ale czekaliśmy aż deszcz ustanie gdyż obydwoje z Maxem zostawiliśmy parasole w pokoju (idioci), a nie chcieliśmy moknąć bardziej niż już byliśmy. Droga powrotna okazała się koszmarem. Choć przestało padać, w świetle małej latarki trudno było zobaczyć i ominąć wielkie kałuże. Buty mieliśmy mokre po paru krokach. Zaczęło znowu lać. W świetle błyskawicy zobaczyłam wielką wyrwę pod swoją nogą. No to już przesada. Schowaliśmy się w sklepie po drodze. Max od razu wypatrzył małą piersióweczkę z peruwiańską whisky. Chwile później piliśmy z właścicielem sklepu i naszym gospodarzem. Nie ma nic lepszego na taką pogodę. W końcu udało nam się wrócić i schowaliśmy się szybko w małej kuchni. Gospodyni siedziała przy palenisku napełniając talerze gorącą zupą. Przy malutkim stole zasiedliśmy z gospodarzem. Fernando jeździł na swoim samochodziku dziesięć centymetrów w przód i dziesięć w tył - bo tyle tylko miał miejsca. Rodziny nie stać nawet na gaz i mimo kuchenki wszystko przygotowywane jest na żywym ogniu. W pewnym momencie zgasło nawet światło. Okazało się, że to już koniec na dziś. Bateria jest stara i zepsuta, dlatego cud jeśli trzyma pół godziny po zniknięciu słońca. Resztę wieczoru siedzieliśmy przy świecach. Był to bardzo miły wieczór. Pytaliśmy o życie wyspy i inne wioskowe sprawy. Nasza rodzina gości podróżnych około trzech razy na miesiąc. Utrzymują się z rolnictwa i wełnianych pamiątek. W programie mieliśmy jeszcze fiestę w pewnym lokalu, jednak w taki deszcz nie chciało nam się iść. Powiedziano nam zresztą, że droga może być do tego miejsca niebezpieczna. Cóż nam zostało? –Trochę whisky i parę ciepłych kocy :) Wczesnym rankiem zjedliśmy pożywne śniadanko w małej kuchni, pograliśmy z wariatem Fernandem w piłkę i zostaliśmy odprowadzeni do łodzi. Nie padało, ale chmury nie wróżyły dobrego dnia. Kolejna wyspa - Taquile także jest zamieszkana przez ludzi quechua. Wygląda na nieco bardziej rozwiniętą. Na głównym placu znajduje się między wspólnotowy dom towarowy w którym sprzedawane są wełniane i inne rękodzieła z różnych wspólnot. Wszyscy ubrani tu są w typowe lokalne stroje. W ubiorze panów dominują czarne spodnie, biała koszula i czarna kamizelka, a do tego kolorowy szeroki pas i wełniana czapa. Jak nam później wytłumaczono, nakrycie głowy wiele mówi o stanie cywilnym jak i statusie społecznym. Panie noszą bogato pofałdowaną ciemną spódnicę, czerwony sweter i czarny szal na głowę (mężatki) lub na ramiona (panny). Po spacerze wzdłuż farm doszliśmy do restauracji, gdzie można było zjeść obiad za 20 Soli. Drogo, ale nieobowiązkowo, za to lokalnie i wyglądało wyśmienicie. Przed posiłkiem opowiedziano nam o zwyczajach wyspy. Jednym z podstawowych wartych przytoczenia jest sposób okazywania szacunku i witania się. Otóż w tym celu wymienia się liście koki, które każdy ze sobą nosi. Między mężczyznami wymiana zachodzi z torby do torby, a z kobietą na jej szal. Bez kontaktu z ciałem. To już była nasza ostatnia wizyta na wyspach Titicaca.
Komedia dla turystów, czy nie ale osobiście uważam że to są autentyczni ludzie, autentyczne życie i nierzadko biedne rodziny. Atmosfera panuje na wyspach naprawdę przyjemna, ciepła i nikt nikogo do niczego nie przymusza. Proszę mi też wyjaśnić, co tu nazwać komercją? Zagrodę ze świniami? Rozpadające się domy bez elektryczności? Małą kuchnię, gdzie gotuje się na ogniu? A może to że z szacunku dla gości ktoś się ubrał w odświętny strój? Nie istnieje nawet opłata za fotografie, a przynajmniej do mnie o taką nikt nie wołał. Była to jedyna frustrująca rzecz w Boliwii - gdy fotografowałam krajobraz, jakaś babinka za siódmym płotem w oddali krzyczała „no foto”. A to moja wina? Niech mi pani ze zdjęcia zejdzie :P i już. Jeśli ktoś chce wiedzieć, jak wygląda komercja, przypominam o malezyjskim Borneo, gdzie można podziwiać dżunglę z pięciogwiazdkowego hotelu, a pod niby biedną chatą w niby głębokiej dżungli stoi najnowsza toyota 4x4. Na Titicaca każdy stara się zarobić uczciwie jak może, a życie proste tutaj nie jest. Każdy grosz wydany na nocleg na Amantani idzie w ręce biednych rodzin. Cieszę się, że mogłam zobaczyć, jak ludzie tutaj kultywują wciąż swoje tradycje i mam nadzieję, że one nie zginą, bo na szczęście turystyka tutaj miesza się z życiem lokalnym, a nie życie lokalne tonie w turystyce. Zapomniałam jeszcze dodać, że z małym pluskiem straciłam po drodze zapasową baterię do aparatu i część zdjęć robiłam aparatem Maxa. Żeby tego brakowało, wycieczka zakończyła się dla mnie zapaleniem oskrzeli, a to jeszcze nie koniec! W drodze powrotnej złapał nas niewielki sztorm i łódeczka skakała niezbyt pewnie po wzburzonych wodach jeziora. Dach zaczął przeciekać akurat nad naszym siedzeniem itp... Mimo wszystko uważam wycieczkę za bardzo pouczającą i udaną. Nie byłoby przygody, gdyby było za łatwo.
Info:
Bankomaty: liczne na ul Lima;
Nocleg: Don Tito: 30/pokój 2 os z łazienką i wifi; ul. Los Incas; wiele hoteli w samym centrum
Wyżywienie: 5 bułek: 1sol; woda duża 1,80-2 soli; pasztet: 1,50 Sol; 3 banany: 1sol; Tanie jedzenie jest na markecie centralnym (do 4 Sol) a także w uliczkach wokół marketu znajduje się parę lokalnych barów: caldo de pollo (rosół z kawałkiem kurczaka):3,50; różne dania do 4 Soli.
Wycieczki: 1)jednodniowa: 35-40 S wraz z wstępem na dwie odwiedzanie wyspy (Urus, Taquile); 2) dwudniowa: 75 S, dodatkowo nocleg na Amantani. Organizacja samemu: Lodzie: 30 S/całość; 5 S wstęp na każdą wyspę; nocleg na Amantani wraz z wyżywieniem: 30 S; Czyli w sumie kosztuje tyle samo.
Wyspy Uros:
Pływające wyspy trzcinowe zbudowane są z bloków ziemi i korzeni powiązanych linami jak na zdjęciu poniżej. Trzciną są jedynie przykryte.
Pływające wyspy trzcinowe zbudowane są z bloków ziemi i korzeni powiązanych linami jak na zdjęciu poniżej. Trzciną są jedynie przykryte.
Mercedes:
Taquile:
A na koniec panorama Puno i widoki w drodze z Copacabany do Peru:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz