sobota, 10 marca 2012

Yotala - wyprawa w poszukiwaniu pijalni chichy


Co za dzień! Pojechaliśmy w nieznane, wchodziliśmy w tajemnicze wąskie uliczki, piliśmy chichę, uczyliśmy się języka Quechua, wspinaliśmy się pomiędzy kaktusami na malownicze wzgórza i wszystko po to by być jeszcze bliżej boliwijskiej kultury i jeszcze bardziej cieszyć się podróżowaniem. Bo my lubimy kosztować i odkrywać. Sucre to fajne miasto tylko warto się z niego czasem wyrwać, po drugie życie w wioskach jest bardziej autentyczne. Po trzecie chcieliśmy spróbować tego sławetnego napoju alkoholowego z przeżutej i sfermentowanej kukurydzy :)
Chichę można podobno kupić gdzieś koło marketu central, ale dla nas to nie to samo. Zebraliśmy wywiad od naszych znajomych z Baru Bibliocafe, z couchsurfingu, od pani z baru na Olaneta i poradzono nam, że jeśli chcemy wyrwać się z miasta, znaleźć ładne widoki i wypić chichę w fajnym towarzystwie musimy jechać do Yotali. Wioska jest tylko 17 km od Sucre i łatwo tam się dostać, a na tym także nam zależało. Początkowo zeznania co do transportu były jednak niespójne, ale koniec końców  pan ze sklepiku koło naszego hostelu wsadził nas do busa numer 100, który przejeżdżał właśnie pod naszym hostelem! Bus jechał prosto do wioski - hihi było to łatwiejsze niż się spodziewaliśmy. Jechaliśmy około 30 min wzdłuż zielonej doliny pełnej uprawnych pól i drobnych zagród. Minęliśmy szkołę wojskową i wylądowaliśmy w malutkiej mieścinie wtopionej pomiędzy rude klify i zielone wzgórza. Wioska taka ot niepozorna i cicha... Przyjechaliśmy w złą godzinę - sjesta!. Wszystko pozamykane i tylko nieliczni mieszkańcy są dowodem na jakiekolwiek życie w mieście. Za opisem przyjaciół z Sucre poszukujemy białej flagi która ma wskazywać na pijalnię Chichy. Obeszliśmy duży kawał wioski i białej flagi ani widu. Czyżby wszystkie się w czas sjesty pochowały? Cóż. Koniec języka za przewodnika i zaczęliśmy bezlitośnie zaczepiać każdego gwałcącego prawa sjesty mieszkańca o miejsce spożywania kukurydzianego trunku. Życzliwym radom towarzyszyły równie życzliwe uśmiechy. W końcu znaleźliśmy dom gdzie chicha była i będzie ale nie ma teraz. Na szczęście chłopak wskazał nam dobry kierunek i parę minut później staliśmy pod dumnie powiewającą białą flagą. Po chwili  nieśmiało weszliśmy w wąską uliczkę i dalej na pierwsze po lewej podwórko. Wszystko było jak nam przyjaciele opisali. Wokoło ustawione było parę ław, a pod jedną ścianą gra w żabki. To taka gra na celność która robi się tym zabawniejsza dla obserwujących a zarazem tym bardziej frustrująca dla grającego im więcej chichy klient wypije. Właścicielka chicho-bimbrowni bez wstępu zapytała: butelka czy kubek? Oczywiście na początek kubek i sekundę później pani wróciła z lekko buzującym, brudno-słomkowym napojem w czymś co przypominało łupinę kokosa. No to salut... aha najpierw odlać trochę dla Pachamamy... czyli na beton, bo tu ziemi ani grama. Po chwili zaczęli się schodzić kolejni klienci. Wszyscy patrzyli na nas z uśmiechem jak robiliśmy sobie sesję zdjęciową. Szybko zaprzyjaźniliśmy się a rozmowa przy łupinie pełnej chichy z hiszpańskiego po chwili przeszła na quechuański. Z zaciekawieniem pytaliśmy o proste słówka jak dzień dobry i dziękuję. Było wesoło. Nowi klienci zamaszystym ruchem wylewali pierwszy łyk dla Pachamamy, a nam się już chichy nie chce. Chicha jest kwaśnawa i odświeżająca. Wcale nie taka zła ale mało smaczny wygląd nieklarownego mętnego napoju lekko odrzuca Eh. I chociaż tutaj już się nie wytwarza chichy przeżuwając kukurydzę, to jednak niesmak lekki jest. I tak muszę się przyznać, że wypiłam prawie całą wielką łupinę. Pożegnaliśmy się z ludem na ławeczkach i poszliśmy cieszyć się tym wspaniałym dniem. Jeszcze zanim opuściliśmy wąską uliczkę, dogoniła nas córa gospodyni i podarowała mi kartkę ze swojego zeszytu z wyrazami hiszpańskimi i quechua. Bardzo miły gest! Będzie pamiątka.
Może to chicha, a może po prostu właśnie skończyła się sjesta, bo miasteczko nagle rozkwitło życiem. Otworzyły się kolorowe sklepiki, a na ulice wybiegły ze szkoły tłumy dzieciaków. Później w barze na placu musieliśmy tym tłumem walczyć o hamburgery. Po posileniu się postanowiliśmy wdrapać się na pobliskie wzgórze z figurą Jezusa. Drogi nie widzieliśmy, więc wdrapywaliśmy się na przełaj pomiędzy kaktusami. Lubię takie wędrówki. Ze szczytu rozpościerał się malowniczy widok na okolicę. Cudo! Czerwone klify przeorane wiatrem i woda przedstawiały niesamowite formy. W dole spokojna wioska a w oddali wzgórza. Więc proszę państwa jeśli jesteście w Sucre, ruszcie swoje zasiedziane na lekcjach hiszpańskiego pupy, bo hiszpański Wam na nic jeśli do ludu nie wyjdziecie. Warto, warto! W drodze powrotnej wysiedliśmy około 2 kilometrów przed miastem i ruszyliśmy powolnym spacerkiem przez przedmieścia udowadniając po raz kolejny lokalnym, że turysta jest loco (zwariowany), bo idzie taki kawał zamiast wsiąść za grosze do busa. Hi hi. Sucre jest super!
Uwieńczenie dnia to happy hour w barze Florin, a później by uciec od popularnych barów dla gringo pełnych białych turystów i przewodników z pobliskich agencji przenosimy się do przytulnych barów na ul. Bustillo. gdzie brak spitych Angoli a znaleźć można jedynie przemiłe towarzystwo lokalnej młodzieży.
Info:
Bus do Yotala: nr 100 z ulicy Loa na pewno na wysokości numerów 700-900; 3.50 Bol; ok 30 min. Jeździ co około 20 min do 6-7 wieczorem. Można dojechać rowerem, ale w jednej agencji rzucono nam cenę 25 B za godzinę więc ogólnie: NIE! Organizowane są wycieczki od 150 B; do miasta jest w dół więc super, a z powrotem firma organizuje transport.
 
Chicha i gra w żabkę

Ta flaga i Ta uliczka:

 
 
Zaglądając przez uchylone drzwi



 

 
 Przedmieścia Sucre:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz