piątek, 16 marca 2012

Przez bezdroża Boliwii bez mapy


Mówiono nam, że się zgubimy, że nie znajdziemy transportu do szlaku, szlaku ani noclegu. Straszono nas wezbranymi rzekami, nieprzejezdnymi drogami a nawet powieszeniem przez tubylców, bo takie zdarzenie podobno miało miejsce tydzień temu. Jedyne ciężko zebrane informacje zniknęły magicznie z kartki papieru. Papier jest, a ślad po długopisie to tylko plama, w dodatku na suchej kartce. Hmm.. I jak tu znaleźć drugiego odurzonego alkoholem przewodnika który się zgodzi cenne informacje zdradzić? Tak czy owak, pomimo wszelkich znaków na niebie i ziemi spakowaliśmy coś przeciwdeszczowego, trochę jedzenia i jeden śpiwór - bo tylko jeden mamy (tak na wszelki wypadek) i wyruszyliśmy.
W planach mamy najbardziej popularny w tutejszych agencjach trekking do krateru Maragua i jakoś z powrotem do Sucre. Powinno być dwa dni. Nie mamy mapy, a tylko ogólny zarys szlaku zasłyszany w agencjach i strzępki informacji o transporcie od ludzi z marketu - zobaczymy:)
Zaczęliśmy z samego rana by złapać autobus do Chataquila gdzie zaczyna się tutejszy Inca trail.  Zaraz po wyjściu z hostelu przyplątał się wielki wilczur, który zawsze znajduje nas nie wiadomo jak każdego prawie dnia. Interesującego nas busika „F” który miał jechać na parada Ravelo szukaliśmy jakąś chwilę, a w końcu zabrał nas pan z literką „i”. Ten mini dworzec usytuowany jest już na dalekich peryferiach miasta i przedstawia obraz tak autentyczny i swojski jakiego mogłabym się spodziewać raczej na jakimś wiejskim markecie. Mnóstwo ludzi w kolorowych strojach, kramiki, bar z jedzonkiem na drogę, ciekawe twarze. Świetne miejsce do obserwowania tubylczych zachowań. Zależało nam na przychylności współpodróżników, więc nie wyciągałam aparatu by nie wyjść na typowego nachalnego gringo. ..tylko na chwileczkę...na sekundkę... Jest tu także małe stoisko będące bileterią, a nawet salon fryzjerski w trzy ściennym baraku. Było około 8 i udało nam się zakupić dwa ostatnie miejsca w busie na 9.  Każdy wiedział gdzie jedziemy. Widać jeśli się tu zjawiają jacyś biali to jadą zawsze w tym kierunku. Czas płynął powoli. Ludzie oczekiwali na mało przejmującego się punktualnością kierowcę plącząc się po zakurzonym placu lub siedząc na swoich kolorowych tobołkach. Rozglądnęliśmy się po straganikach, zakupiliśmy tutejszy kompot i tak przełamaliśmy pierwsze lody. Miejscowi zawsze dobrze reagują jeśli biały je lokalne jedzenie albo ogólnie nie okazuje niesmaku do lokalnego środowiska. Zaraz ktoś zagadał, że Chataquila ładna, a pani z upapranym kremem dzieciątkiem zawiniętym w tobołek na jej plecach namawiała nas na nocleg w Chaunaka zapewniając, że jej wioska jest najpiękniejsza w okolicy. Max od jednej starszej pani dostał banana: pani powiedziała, że jest ładny Hi hi. Dopytaliśmy ile czasu potrzebujemy na przejście pomiędzy kolejnymi punktami naszej trasy i skąd łapać autobus do Sucre. Na ostatnie pytanie odpowiedź była jedna: „autobus może być a może nie - raczej tylko wcześnie rano” - cóż. Tymczasem czekaliśmy już dwie godziny. Wszyscy się niecierpliwili i zakurzony plac wypełnił się okrzykami „vamos, vamos” Obok odjechała po brzegi napakowana ludźmi ciężarówka. To tutejszy alternatywny transport. Kosztuje tyle samo, a w środku ludzie tłoczą się jeden na drugim z niewielką możliwością siedzenia tylko na podłodze albo na swoich tobołkach. W końcu wyruszyliśmy po 10tej a zaraz przed odjazdem wskoczyły jeszcze dwie białe dziewczyny. Po około godzinie niesamowitych widoków i zakręcania na zawieszonych nad przepaścią zakrętach dotarliśmy na miejsce. Chwilę zajęło nam wydostanie się z busa pełnego stojących w przejściu ludzi i wysiedliśmy na totalnym pustkowiu. Spodziewaliśmy się wioski, a znaleźliśmy tu tylko pusty kościół malowniczo wtulony w ciemne skały. Na szczęście wejście na szlak było zaraz obok i wraz z dwoma Niemkami z busa podążyliśmy wybudowaną wieki temu przez Inków drogą w stronę kolejnej wioski. Jeśli to wioska a nie tylko kościół :) Widoki od samego początku zapierały dech w piersiach. Szlak wiódł głównie w dół pomiędzy strzelistymi wzniesieniami i osuwającymi się kamieniami. W oddali widzieliśmy dzisiejszy cel naszej podróży czyli wielki krater Maragua o zielonej niesamowicie pofalowanej konstrukcji geologicznej. Po około 3 godzinach zobaczyliśmy wioskę tak urokliwą, że aż chciałoby się zostać i... było duże prawdopodobieństwo że zostaniemy. Zza wzgórza nadciągały czarne chmurzyska, a od czasu do czasu zawiał groźnie zimny wiatr. Przy pierwszej chacie stała młoda pasterka. My do niej "Dzień dobry", a ona do nas: "Dzień dobry, bileciki za Inca Trail 10 B". Aha no tak, ktoś o tym wspominał. W wiosce znajdujemy biuro informacji, ale zamknięte. Wokoło biegały rozbrykane dzieciaki. Niemki ze względu na zbliżające się chmurzyska i brak informacji o dalszej części trasy postanowiły zostać. My jednak po posileniu się kanapkami przy chacie z pięknym widokiem na zielone pola postanowiliśmy zaryzykować. Wątpliwości było wiele: pogoda, szlak, jedni mówią że to 5 godzin a inni że bliziutko- tylko 2 i pół. Dzieciaki wskazały nam ścieżkę, ale po 10 minutach szlak przecięła całkiem duża rzeka i zaczęło delikatnie kropić. Chyba trzeba będzie wracać. Nawet nie wiemy czy na pewno dobrze idziemy. Kiedy zaczęliśmy się przymierzać do przeprawy, nadjechał jeep. Zapytaliśmy o drogę i wszystko się zgadzało: 3 godzinki, nawet z deszczem damy radę.  Marcelo zgodził się nas przewieźć przez wodę, ale tylko tyle, bo miał jedynie jedno miejsce wolne. Świetnie! Po chwili jednak radość znikła. Rzeka okazała się do przejścia ale w mokrej bieliźnie a na pewno nie do pokonania przez jego samochód. Marcelo pokręcił ze smutkiem głową wychodząc z rzeki w mokrych spodniach. Za głęboko, a piaszczyste dno jest niebezpieczne dla samochodu. Wróciliśmy do naszego przymierzania się do przeprawy. Kierowca z politowaniem popatrzył na nas białych, na rzekę i ostatecznie zgodził się nas zabrać do Maragui inną drogą na jednym siedzeniu. Szczęście nam sprzyja, bo akurat zaczęło padać i nigdzie byśmy już nie zaszli tego dnia. Ulokowałam się jakoś (niewygodnie) na kolanach Maxa i samochód ruszył. To dopiero była jazda! Takich widoków to nie widziałam od dawna. Żal serce ściska, że żadne zdjęcie nie wyszło, bo droga strasznie wyboista, ciemno od deszczu i nie chcieliśmy by nasz przewoźnik zatrzymywał się specjalnie dla nas. Parokrotnie obiłam aparat i swoją własną głowę o ramę okna, ale poświęcenie zdało się na nic. Droga wiodła przez grzbiety górskie, zboczem niesamowicie głębokiego kanionu w tysiącu odcieniach czerwieni i skrajem malowniczych dolin. Zablokowana przez wezbraną rzekę droga do Maragui zabiera samochodem tylko pół godziny a nam udało się wygrać trzygodzinną przeprawę przez przecudnej urody górzysty krajobraz. Trzy godziny po drodze której miejscami prawie nie ma! Trzy godziny obijania mojej biednej głowy i trzy godziny strachu na każdym zakręcie który kończył się przepaścią:) Świetna zabawa a na dodatek w pewnym momencie zaczęło nawet walić gradem. Mam zamiar tu wrócić i zrobić tę trasę na piechotę z namiotem - rewelacyjne tereny! Nieodwołalnie Boliwia staje się moim numer jeden w dotychczasowej prawie dziesięciomiesięcznej podróży. Obiłam sobie chyba każdy skrawek mojej głowy a mimo to uśmiechałam się z zachwytu jak dziecko kiedy jadąc grzbietem dość wysokich wzniesień mogliśmy podziwiać niesamowite widoki w każdym kierunku. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednym gospodarstwie gdzie zostaliśmy poczęstowani czymś co przypominało brzoskwinie. Marcelo gadał z gospodynią w quechua więc nie zrozumieliśmy ani słowa. Sam mieszka w Sucre, ale dowozi asortyment do sklepu w Maragui i tam też ma rodzinę. Po około półtorej godziny jazdy kierowca pokazał nam wstęgę wijącą się zboczem kanionu po drugiej stronie rzeki. Wow! Ale zrobiliśmy kawal trasy, a przed nami prawie drugie tyle i widoki się nie kończą. W wiosce daliśmy kierowcy w sumie 20 Bolivianos i poszliśmy na poszukiwanie noclegu. Maragua położona jest na dnie krateru o tej samej nazwie, którego pochodzenia nikt nam nie może wyjaśnić. Początkowo myślano że spadł tu wielki meteoryt, ale później w centrum doliny odkryto mały wulkan i teraz to już nikt nie wie. Pierwsza napotkana we wsi osoba pomogła nam znaleźć pana odpowiedzialnego za tutejszy resorcik dla turystów. Tak to nazywam, bo miejsce po prostu cudowne. Młody chłopczyk, który mówił tylko w quechua, zaprowadził nas na koniec wsi, gdzie znajduje się parę słodkich domków z kamienia, a w środku przyjemny salonik z kominkiem i jeszcze przyjemniejsze sypialnie. Jest nawet łazienka z ciepłą wodą, a cena wcale niewysoka bo tylko 65 B za nocleg z kolacją, śniadaniem i biletem wstępu na teren krateru (10 B). Miejsce utrzymuje lokalną społeczność, więc przynajmniej wiemy że nasze pieniążki idą w dobre rączki. W okolicy są dwa sklepiki, ale ceny dwukrotnie wyższe niż w Sucre. Jeśli zamknięte trzeba się dobijać - tak tu to działa. Na miejscu spotkaliśmy dwie pary Francuzów i wszyscy zasiedliśmy do wspólnej kolacji. Jedna para dostała się tutaj szlakiem przez rzekę z pomocą idącej do Maragui babci. Zajęło im to pięć godzin. Druga para podróżowała z przewodnikiem, którego oczywiście bezlitośnie zaczęliśmy wypytywać, gdzie ruszyć dalej. Sprawdziły się nasze najgorsze obawy. Nie możemy iść do Quila Quila, które jest najbliższym miejscem by złapać bus do Sucre. To właśnie tam powieszono niedawno dwie osoby. Dopytaliśmy co dokładnie się stało, bo słyszeliśmy tylko plotki, między innymi o tym że jakiś turysta chciał obrabować kościół. Okazało się jednak że to dwóch mieszkańców Potosi obrabowało kościół na zlecenie białego. Zostali złapani i powieszeni, a społeczność nie chce teraz widzieć na swoim terenie żadnych turystów. Niebezpieczeństwo jest tym większe, że od paru lat lokalne społeczności maja prawo do bycia prawem więc cokolwiek sobie grupka wieśniaków zarządzi - tak się stanie i nikt tu nie pomoże. Jak widać skończyć się to może szybkim powieszeniem. Zostaje nam więc druga opcja czyli dostać się do Potolo, które jest ponad dwukrotnie dalej. Dodatkowo szlak nie jest prosty i możemy się zgubić. Eh, niedobrze. Po południu transportu raczej nie będzie, ale nie mamy wyjścia. Będziemy się martwić dnia następnego. Podczas obiadu odwiedza nas gospodarz tego resorciku oraz paru miejscowych z lokalnymi wyrobami na sprzedaż. Każdy jest bardzo miły i zostaje na krótką pogawędkę. Wieczór upłynął nam miło na pogaduchach o lokalnym życiu przy lokalnym piwie.
Po śniadaniu za zgodą pary Francuzów i ich przewodnika formujemy małą grupkę i wspólnie wyruszamy do Potolo. W drodze mijaliśmy grupki dzieci i młodzieży idące do szkoły. Co niektóre sprzedawały skamieliny które można znaleźć w całej okolicy: muszelki, ślimaczki i inne. Kiedy osiągnęliśmy krawędź wulkanu położoną na wysokości ponad 3 tys mnpm, ukazały nam się niesamowite widoki. Cudo, ale nic szczególnego w porównaniu do wrażeń dnia poprzedniego. Szlak nie jest prosty i naprawdę moglibyśmy się zgubić a zapytać o drogę tu nie ma kogo. Po około trzech godzinach dochodzimy do małej chaty gdzie zatrzymujemy się na lunch. Kończymy tutaj nasze zapasy i marzymy o wielkim obiedzie na Markecie central.  Właściciel ma oczywiście wodę i jakieś słodycze, ale chyba ze złota bo kosztują krocie. Musimy także zapłacić kolejne 10 B za wejście na szlak z odciskami łap dinozaurów. Przewodnik i właściciel sklepiku umilili nam lunch grą na lokalnych instrumentach. Tak to się spaceruje po Boliwii :) Ślady dinozaurów są bo są i tyle. Sprawa mało ciekawa. Przed nami jeszcze ponad trzy godziny marszu a zaczęło padać. Coś nam się pogoda nie udała. Po Francuzów z przewodnikiem przyjechał jeep. Trochę zazdrościliśmy, ale nie ma to jak przygoda. Z drugą parą dzielnie podążyliśmy do Potolo z nikłą nadzieją że tego dnia dostaniemy się do Sucre. W wiosce, która okazała się dużo większa od poprzednich, dopadliśmy lady pierwszego sklepu i złapaliśmy pierwsze jedzenie jakie wpadło nam w łapy. Po ukojeniu pierwszego głodu i wypiciu piwka za udany trekking, poszliśmy na poszukiwanie transportu i konkretnego obiadu. Akurat była sjesta i wszystko pozamykane, ale kto nie puka temu nie otworzą, więc metodą prób i pytań znaleźliśmy restaurację i ciepłą wyśmienitą zupę. Autobusu ani ciężarówki nie będzie - to już wiemy na pewno. Może jutro a może nie. Po wywiadzie w wiosce znaleźliśmy lokalnego taksówkarza, który za 80B zabierze nas do Sucre za godzinę. Super! - jesteśmy uratowani. Kamila chciała pooglądać prace miejscowej tkaczki i tak po zapytaniu paru przechodniów zaprowadzono nas do jednej lokalnej artystki. Starsza pani mówiła tylko w quechua, ale jej córka zajęła się tłumaczeniem. Tak skomplikowanego urządzenia tkackiego jeszcze nie widziałam. Wszystkie tradycyjne przyrządy szwalnicze w Azji wydawały mi się banalnie proste a tu zajęło mi chwilę rozgryzienie całego mechanizmu. Czas oczekiwania na taksówkę spędziliśmy na głównym placu. Babtiste zrobił z balonów i piasku kule do żonglerki i zainteresował tym miejscowe dzieciaki. Ale miały radochę. Nawet deszcz im nie przeszkadzał, a tymczasem my schowaliśmy się pod dachem pobliskiej altanki. Z małego deszczu zrobił się duży, a później burza. Kiedy zjawił się taksówkarz, nie było już mowy o jeździe. Zawierucha, deszcz, ciemno - to nie na te drogi. Trzeba zostać. A ja już wymarzyłam sobie co zjem na kolacje- ech. Deszcz lał jak z cebra a jedna gospoda już pełna. Cóż. Czasem przychodzi taka chwila że nie jest już tak fajnie. Zdecydowaliśmy się zapukać do pani w restauracji, bo bardzo była dla nas miła. Może pomoże. Strzał w dziesiątkę! Gospoda z prawdziwego zdarzenia: nad restauracją jest pokój z łóżkami. Czysto i przyjemnie. Tylko łazienka na zewnątrz i trzeba wychodzić na deszcz. Około ósmej gospodyni ponownie otworzyła wrota restauracji i ludzie zaczęli schodzić na kolację. Ot taki wioskowy rytm. Zasiedliśmy przy jednym stoliku i już tak zostaliśmy na długo. Na początek wyśmienita ciepła kolacja, później karty i nowo odkryty boliwijski trunek czyli koniak z kawą sprzedawane w małych buteleczkach. Nie żałuję że deszcz nas zatrzymał w tej wsi. Rewelacyjny wieczór z typową barową scenką rodzajową: W jednym kącie wieś ogląda mecz, a obok my ostro rozgrywamy partię za partią popijając lokalny alkohol. Nikt nas tutaj nie traktował jak obcych. Każdy nowy klient wchodząc do gospody mówił nam dobry wieczór, a czasem zagadał nieco więcej. Nie byli tylko zbyt weseli tego dnia, gdyż jeśli dobrze pamiętam przegrali z Argentyną 5 do 1. Ups.
Rano poszło już wszystko gładko i sprawnie. Bus zabrał nas coś przed ósmą i ponad dwie godziny później z duszą na ramieniu z powodu ponownej jazdy przez śmiercionośne zakręty dotarliśmy do Sucre. Wydaje mi się, że ta droga nie ma wysokich statystyk śmiertelnych tylko z powodu tego że jeżdżą tędy jedynie chyba dwa autobusy dziennie. Podsumowując: mieliśmy dużo szczęścia bo wiele rzeczy mogło pójść nie tak. Jednak nie ma przygody bez ryzyka.
Info:
Taka wycieczka w agencji: około 600 B
Bus do Chataquila: 10B; z parada Ravelo (dojazd mikro i lub F), być najlepiej miedzy 8-9am; Inca trail: 10 B; ślady dinozaurów: 10 B; Nocleg w Maragua: 65B z kolacja, śniadaniem i biletem wstępu na teren krateru; nocleg w Potolo: 20B; autobus z Potolo do Sucre: 11B miedzy7-8am; taxi Potolo-Sucre: 80B/4os. Bardzo drogie jedzenie na szlaku! W Potolo ceny normalne. 
Żegnać się z Sucre było ciężko. Pani Aurora z hamburgerowni na Olaneta się popłakała. Uściskała mocno Maxa. Starsze panie lubią, gdy ktoś docenia ich kuchnię, a Max zawsze chciał więcej i więcej. Wzięliśmy adres i wyślemy jej kartkę. W gringo hostel za przysługę którą oddaliśmy właścicielowi dostaliśmy jedną noc za free. Nasz psiak przyplątał się znów i odprowadził nas do busa smutnym wzrokiem. Ot takie miłe akcenty na koniec.

To pofałdowane w oddali to krater







 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz