Zdecydowaliśmy się przekroczyć granicę peruwiańsko-ekwadorską w bardzo niepopularnym miejscu. Miało być jednak prosto a ciekawie.
Ot złapać parę colectivo, pozwiedzać nieco zacofane wioski i zapomniane przez świat
drogi i już. Tymczasem wszystko się nieco skomplikowało i do Vilcabamby
dotarliśmy po dniach trzech, głodni, zmarznięci i ubłoceni po pachy po
przeprawie z bagażami przez porośnięte dżunglą wzgórza. Już pomijając awanturę
na peruwiańskiej granicy i libację na ekwadorskiej. Co za jazda!
Z Chachapoyas mieliśmy jechać do Bagua Grande bezpośrednio, ale jak to w Ameryce Południowej bywa, umawiać się z kierowcami nie ma co. Mieliśmy jechać o 7 a na miejscu powiedział że pojedzie może jednak za 3 godziny i koniec kropka. Nie chcieliśmy czekać. Zabraliśmy się z miejsca małym busikiem do Pedro Ruiz gdzie czekaliśmy na kolejnych pasażerów by zapełnić samochód osobowy - colectivo do Bagua Grande. Nie mieliśmy szczęścia. Żadnych chętnych przez półtorej godziny. Eh. Za to w Bagua zapakowaliśmy się do kolejnego samochodu w biegu. Ktoś już czekał - super. Z powodu niewielkiej liczby pasażerów rolę colectivo pełnią tu samochody osobowe. Całkiem zresztą wygodne. W Jaen próbowano nam wmówić, że już busików nie ma i także musimy wziąć samochód, ale nie daliśmy się. Szukając jakiegoś obiadu znaleźliśmy szczęśliwie busiki do San Ignacio o nazwie San Antonio. Colectivo było już prawie pełne. Dano nam czas coś przekąsić i jedziemy. Po drodze krajobraz zaczął się stopniowo zmieniać i znów powróciliśmy do zamglonej dżungli. Miało być godzin niecałe 3, jechaliśmy prawie cztery. W San Ignacio postanowiliśmy zostać na noc. Była już czwarta. Ten dzień nawet jakoś nam się udał. Zaraz koło przystanku znaleźliśmy całkiem przyzwoity hotelik za 20 Soli za dwójkę. W miasteczku nie ma nic ciekawego. Centrum jest zakurzone, dość gwarne, można powiedzieć, że aż dzikie i w ciągu paru skrzyżowań przechodzi w dżunglę. Ludzie są tu leniwi, ale jak to na ludzi dżungli przystało całkiem mili i rozmowni. Jest tu taniutko. Tanio w sklepach jak i w restauracjach. Pojedliśmy dobrze na kolację i na śniadanie i wczesnym rankiem zapakowaliśmy się w colectivo na granicę do La Balsy. Tutaj zaczęły się kłopoty. Lawina błotna zatrzymała nas na dłuższy czas. Jeśli nie zdążymy do 12-stej przekroczyć granicy następny bus będzie o 5:30. Nie zapowiadało się dobrze. Po otwarciu drogi kierowca jednak gnał jak szalony przez błotniste drogi i na granicy byliśmy 5 min przed południem. Szybko szybko stempelek peruwiański nam potrzebny....i ... nie ma... Po peruwiańskiej stronie mostu granicznego jest tylko parę budyneczków. Jakaś restauracja, sklepiki i panowie z dolarami na wymianę, ale nie ma strażnika z pieczątką. Wskazano nam małą drewnianą budę, ale tam też nikogo nie było, tylko napis Imigracja, włączony telewizor i biurko. Ciężarówka o 12stej już nam odjechała. No żeby tą imigrację… -Max się postanowił odlać za posterunkiem, a co! ...W międzyczasie zjawił się malutki pick-up i kierowca zgodził się nas wziąć na przyczepie na jakichś workach. Super tylko nie mamy wciąż stempelka! Max kierowcę zagaduje, a ja biegam i szukam. W restauracji nie ma tu ...nie ma..tam ....nie ma. Kolejny transport nam uciekł. Wrrr. W końcu wyszedł… z restauracji (chyba z prywatnych pokoi) taki jakiś z koszulą na poły rozpiętą na poły w spodniach. Jakby po piwku albo... Jak się wydarłam! Jak Peru kocham, niech mnie wydalą, tylko szkoda że nie z terminem 20 minut temu. Wrrr. Pożegnaliśmy Peru kopniakiem w drzwi biura imigracyjnego i ruszyliśmy przez most na stronę Ekwadoru. Co już wiedzieliśmy stało się pewne. Ciężarówka ze zbitymi z desek siedzeniami (zdjęcie poniżej) - czyli tutejszy transport będzie dopiero o 5:30. Mamy 5 godzin czekania. Po tej stronie granicy jest jeszcze mniej zabudowań. Choć biuro imigracji jest bardziej rozbudowane i posiada nawet trzech pracowników. Formalności tutaj oczywiście zupełnie na luzie. Tak pomiędzy rozdaniami kart. Poza biurem znajduje się tu tylko parę biednych skleconych z desek sklepików, ale jest piwo i to zimne i caałkiem dobre. Nawet taniej niż w Peru. Super! Co mamy innego do roboty, piwko za piwkiem i tak nam czas na granicy płynął. Na pogaduchach ze służbą graniczną i sklepikarzami. W około dżungla i nic więcej. Ptaszki sobie latają, ścigają je koty, a za kotem psy. Ot taki cykl. Nawet zaczęło mi się tu podobać. Posterunek znałam już na pamięć bo toaleta na samym końcu w piwnicy biura imigracyjnego, a po piwku chodzi się często. Po trzeciej zaczęli się zjeżdżać inni ludzie i w tym tylko jeden biały turysta: Melisa z Belgii. W końcu gdy przyjechała ciężarówka było nas wszystkich dziewięcioro. Głównie lokalni. Taka to mało popularna granica. Do Zumby dojechaliśmy z obolałymi pupami. Ta jazda przeczyła wszelkim prawom fizyki. Nie sądziłam że w jakimkolwiek środku transportu można skakać tak wysoko i często. Drogi prawie jakby nie było. Tylko chaszcze i błoto. Dojechaliśmy oczywiście już ciemną nocą i chcieliśmy się zapakować w nocny bus do Vilcabamby ale się okazało że spadła lawina i nic z tego. Może rano ale prawdopodobnie trzeba będzie przejść przez lawinę na nogach. Cóż. Utknęliśmy. W wiosce nie ma nic. Choć nie...jest przecież muzeum archeologiczne. Malutkie bo malutkie ale jak na taką wioskę to sprawa imponująca. Restauracja otwarta była tylko jedna, hoteliki dwa...ot taka norka w dżungli. Rano wyzbieraliśmy się szybciutko najpierw na market na typowe śniadanko czyli ryż kurczakiem (ble) a później na autobus. Wystartowaliśmy o dziesiątej i około trzeciej byliśmy pod lawiną. Po drugiej stronie będzie czekał kolejny bus. Myśleliśmy że będziemy szli przez roboty drogowe a tymczasem wskazano nam stromą błotnistą ścieżkę w las obficie zraszaną przepływającym przez nią strumieniem. OK! Nie ma co się zastanawiać ani robić głupich min - idziemy! Droga okazała się trudniejsza niż myśleliśmy. Przez chwile starałam się jak najmniej wchodzić w głębsze błoto ale później już było mi wszystko jedno. Błota było po kolana i już. Do tego stromo i mnóstwo korzeni. O wypadek nie było trudno. Max uratował jedną panią spadająca wraz z dzieciakiem na rekach. Oczywiście wszyscy szliśmy z całym naszym dobytkiem. Eh duży plecak nie pomagał przedostać się przez chaszcze i błoto, ale jakoś dawaliśmy radę. Każdy mijany witał nas życzliwie i wszyscy sobie w miarę możliwości pomagali. Wolę nie myśleć co się o mnie w tym błocie otarło, czego się chwyciłam pośród gałęzi czy co na mnie spadło. Lepiej po prostu iść i się nie zastanawiać. Na drugą stronę doszliśmy po około pięćdziesięciu minutach trekingu przez dżunglę. To był najbardziej autentyczny i wyczynowy jungle trekking podczas naszej wyprawy. Ta przygoda będzie mi się nawet podobać, ale dopiero jak wezmę prysznic. Wszyscy obmyliśmy się w rzece przed wejściem do autokaru i pojechaliśmy. Robiło się późno i zimno. Zwłaszcza że w butach miałam pełno wody. Mam nadzieję że nie złapię schistosomiazy albo podobnego paskudztwa. Cała trasa z Zumby do Vilcabamby miała zająć 5-6 godzin a w sumie jechaliśmy 10 wraz z godzinną przeprawą na nogach. Nie dziwię się. Takie drogi, że śmiało można powiedzieć, że ich nie ma. A tylko błotna masa. W Vilcabambie wskoczyliśmy pod zasłużony prysznic i na zasłużoną kolację. Dziś w nagrodę za wzmagania z zacofanym pograniczem menu specjalne czyli zupa warzywna krem (wyśmienita) i krewetki w panierce. Tylko 3$. Nie ma to jak odrobina cywilizacji i luksusu.
Z Chachapoyas mieliśmy jechać do Bagua Grande bezpośrednio, ale jak to w Ameryce Południowej bywa, umawiać się z kierowcami nie ma co. Mieliśmy jechać o 7 a na miejscu powiedział że pojedzie może jednak za 3 godziny i koniec kropka. Nie chcieliśmy czekać. Zabraliśmy się z miejsca małym busikiem do Pedro Ruiz gdzie czekaliśmy na kolejnych pasażerów by zapełnić samochód osobowy - colectivo do Bagua Grande. Nie mieliśmy szczęścia. Żadnych chętnych przez półtorej godziny. Eh. Za to w Bagua zapakowaliśmy się do kolejnego samochodu w biegu. Ktoś już czekał - super. Z powodu niewielkiej liczby pasażerów rolę colectivo pełnią tu samochody osobowe. Całkiem zresztą wygodne. W Jaen próbowano nam wmówić, że już busików nie ma i także musimy wziąć samochód, ale nie daliśmy się. Szukając jakiegoś obiadu znaleźliśmy szczęśliwie busiki do San Ignacio o nazwie San Antonio. Colectivo było już prawie pełne. Dano nam czas coś przekąsić i jedziemy. Po drodze krajobraz zaczął się stopniowo zmieniać i znów powróciliśmy do zamglonej dżungli. Miało być godzin niecałe 3, jechaliśmy prawie cztery. W San Ignacio postanowiliśmy zostać na noc. Była już czwarta. Ten dzień nawet jakoś nam się udał. Zaraz koło przystanku znaleźliśmy całkiem przyzwoity hotelik za 20 Soli za dwójkę. W miasteczku nie ma nic ciekawego. Centrum jest zakurzone, dość gwarne, można powiedzieć, że aż dzikie i w ciągu paru skrzyżowań przechodzi w dżunglę. Ludzie są tu leniwi, ale jak to na ludzi dżungli przystało całkiem mili i rozmowni. Jest tu taniutko. Tanio w sklepach jak i w restauracjach. Pojedliśmy dobrze na kolację i na śniadanie i wczesnym rankiem zapakowaliśmy się w colectivo na granicę do La Balsy. Tutaj zaczęły się kłopoty. Lawina błotna zatrzymała nas na dłuższy czas. Jeśli nie zdążymy do 12-stej przekroczyć granicy następny bus będzie o 5:30. Nie zapowiadało się dobrze. Po otwarciu drogi kierowca jednak gnał jak szalony przez błotniste drogi i na granicy byliśmy 5 min przed południem. Szybko szybko stempelek peruwiański nam potrzebny....i ... nie ma... Po peruwiańskiej stronie mostu granicznego jest tylko parę budyneczków. Jakaś restauracja, sklepiki i panowie z dolarami na wymianę, ale nie ma strażnika z pieczątką. Wskazano nam małą drewnianą budę, ale tam też nikogo nie było, tylko napis Imigracja, włączony telewizor i biurko. Ciężarówka o 12stej już nam odjechała. No żeby tą imigrację… -Max się postanowił odlać za posterunkiem, a co! ...W międzyczasie zjawił się malutki pick-up i kierowca zgodził się nas wziąć na przyczepie na jakichś workach. Super tylko nie mamy wciąż stempelka! Max kierowcę zagaduje, a ja biegam i szukam. W restauracji nie ma tu ...nie ma..tam ....nie ma. Kolejny transport nam uciekł. Wrrr. W końcu wyszedł… z restauracji (chyba z prywatnych pokoi) taki jakiś z koszulą na poły rozpiętą na poły w spodniach. Jakby po piwku albo... Jak się wydarłam! Jak Peru kocham, niech mnie wydalą, tylko szkoda że nie z terminem 20 minut temu. Wrrr. Pożegnaliśmy Peru kopniakiem w drzwi biura imigracyjnego i ruszyliśmy przez most na stronę Ekwadoru. Co już wiedzieliśmy stało się pewne. Ciężarówka ze zbitymi z desek siedzeniami (zdjęcie poniżej) - czyli tutejszy transport będzie dopiero o 5:30. Mamy 5 godzin czekania. Po tej stronie granicy jest jeszcze mniej zabudowań. Choć biuro imigracji jest bardziej rozbudowane i posiada nawet trzech pracowników. Formalności tutaj oczywiście zupełnie na luzie. Tak pomiędzy rozdaniami kart. Poza biurem znajduje się tu tylko parę biednych skleconych z desek sklepików, ale jest piwo i to zimne i caałkiem dobre. Nawet taniej niż w Peru. Super! Co mamy innego do roboty, piwko za piwkiem i tak nam czas na granicy płynął. Na pogaduchach ze służbą graniczną i sklepikarzami. W około dżungla i nic więcej. Ptaszki sobie latają, ścigają je koty, a za kotem psy. Ot taki cykl. Nawet zaczęło mi się tu podobać. Posterunek znałam już na pamięć bo toaleta na samym końcu w piwnicy biura imigracyjnego, a po piwku chodzi się często. Po trzeciej zaczęli się zjeżdżać inni ludzie i w tym tylko jeden biały turysta: Melisa z Belgii. W końcu gdy przyjechała ciężarówka było nas wszystkich dziewięcioro. Głównie lokalni. Taka to mało popularna granica. Do Zumby dojechaliśmy z obolałymi pupami. Ta jazda przeczyła wszelkim prawom fizyki. Nie sądziłam że w jakimkolwiek środku transportu można skakać tak wysoko i często. Drogi prawie jakby nie było. Tylko chaszcze i błoto. Dojechaliśmy oczywiście już ciemną nocą i chcieliśmy się zapakować w nocny bus do Vilcabamby ale się okazało że spadła lawina i nic z tego. Może rano ale prawdopodobnie trzeba będzie przejść przez lawinę na nogach. Cóż. Utknęliśmy. W wiosce nie ma nic. Choć nie...jest przecież muzeum archeologiczne. Malutkie bo malutkie ale jak na taką wioskę to sprawa imponująca. Restauracja otwarta była tylko jedna, hoteliki dwa...ot taka norka w dżungli. Rano wyzbieraliśmy się szybciutko najpierw na market na typowe śniadanko czyli ryż kurczakiem (ble) a później na autobus. Wystartowaliśmy o dziesiątej i około trzeciej byliśmy pod lawiną. Po drugiej stronie będzie czekał kolejny bus. Myśleliśmy że będziemy szli przez roboty drogowe a tymczasem wskazano nam stromą błotnistą ścieżkę w las obficie zraszaną przepływającym przez nią strumieniem. OK! Nie ma co się zastanawiać ani robić głupich min - idziemy! Droga okazała się trudniejsza niż myśleliśmy. Przez chwile starałam się jak najmniej wchodzić w głębsze błoto ale później już było mi wszystko jedno. Błota było po kolana i już. Do tego stromo i mnóstwo korzeni. O wypadek nie było trudno. Max uratował jedną panią spadająca wraz z dzieciakiem na rekach. Oczywiście wszyscy szliśmy z całym naszym dobytkiem. Eh duży plecak nie pomagał przedostać się przez chaszcze i błoto, ale jakoś dawaliśmy radę. Każdy mijany witał nas życzliwie i wszyscy sobie w miarę możliwości pomagali. Wolę nie myśleć co się o mnie w tym błocie otarło, czego się chwyciłam pośród gałęzi czy co na mnie spadło. Lepiej po prostu iść i się nie zastanawiać. Na drugą stronę doszliśmy po około pięćdziesięciu minutach trekingu przez dżunglę. To był najbardziej autentyczny i wyczynowy jungle trekking podczas naszej wyprawy. Ta przygoda będzie mi się nawet podobać, ale dopiero jak wezmę prysznic. Wszyscy obmyliśmy się w rzece przed wejściem do autokaru i pojechaliśmy. Robiło się późno i zimno. Zwłaszcza że w butach miałam pełno wody. Mam nadzieję że nie złapię schistosomiazy albo podobnego paskudztwa. Cała trasa z Zumby do Vilcabamby miała zająć 5-6 godzin a w sumie jechaliśmy 10 wraz z godzinną przeprawą na nogach. Nie dziwię się. Takie drogi, że śmiało można powiedzieć, że ich nie ma. A tylko błotna masa. W Vilcabambie wskoczyliśmy pod zasłużony prysznic i na zasłużoną kolację. Dziś w nagrodę za wzmagania z zacofanym pograniczem menu specjalne czyli zupa warzywna krem (wyśmienita) i krewetki w panierce. Tylko 3$. Nie ma to jak odrobina cywilizacji i luksusu.
Info:
Chachapoyas-Pedro Ruiz: colectivos w okolicach marketu od
6am; 5 Sol; 1 godz
Pedro Ruiz-Bagua Grande: colectivos (samochody osobowe)
10-12 Soli/1os 48 Soli cały samochód; ok 1 godz
Chachapoyas-Bagua Grande (bezpośredni) białe toyoty
colectico w okolicach marketu ale rzadziej; 15 Soli; 2 godz
Bagua grande-Jaen: Colectivo osobówka: 10Soli/1os; 1
godz; poprzedni kierowca wysadzi gdzie trzeba
Jaen-San Igncio: busy colectivo z terminalu; 12 Soli; 4
godz powiedzieć poprzedniemu kierowcy by zawiózł na terminal do San Ignacio.
San Ignacio-La Balsa(granica) Colectivo osobówka ok 2
godz jazdy; 17 Soli z terminalu tereste na północy miasta-(lepiej wziąć
mototaxi za 2 sole)
La Balsa-Zumba: tylko trzy ciężarówki: 12:00; 17:30 i
19:00; 1.75 $ ok 90min
Zumba-Vilcabamba: autobusy 7am; 2pm; 4pm I 11 pm podczas
deszczów i lawin może być inaczej
Noclegi: San Ignacio - parę hotelików (od 20 Sol/2 os); Nic
nie widziałam w La Balsa i parę hotelików w Zumba(od 4$/os w kiepskich
warunkach)
Między Zumba a Vilcabamba
Posterunek biura imigracyjnego EkwadoruTaka wspinaczka. Niektórzy szczęśliwcy mieli gumowce
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz