piątek, 14 października 2011

Yangon - podróż w czasie

W końcu lądujemy na lotnisku w Birmie, cała czteroosobowa brygada. Oprócz Anki dołączył do nas jeszcze Max z Australii. Podekscytowani łapiemy taksówkę do miasta. To już inne miejsce. Nie ma tu jak w Bangkoku klimatyzowanych Taxi. Ogarnia nas dziwne wrażenie, że znamy to miejsce. He-he. Suniemy starym nissanem pomiędzy blokowiskami i tylko palmy nie pasują. Wszystko wygląda jak ze starych fotografii i filmów. Kanciaste samochody typu dużego fiata zapełniają drogę.
Gdy dojeżdżamy do centrum, wszystko się zmienia jeszcze bardziej. Zakochałam się w mieście od pierwszego spojrzenia. Nic tu nie przypomina miejsc, które zwiedzałam do tej pory. Porośnięte zielenią sypiące się budynki i brudne ulice może nie wyglądają estetycznie, ale mimo tego wprowadzają niesamowity klimat. Dodatkowo ludzie, którzy się do nas uśmiechają i witają z każdej strony. Wokół jest kolorowo i panuje architektoniczny i kulturowy zamęt, ale co tam. Właśnie o to chodzi. Właśnie ten dziwny zamęt sprawia, że szczena opada i nie da się odkleić aparatu od oka ani tej biednej szczeny od podłogi. Znajdujemy bardzo przyjemny hotelik. Czyściutko i schludnie, a panie uwijają się przy nas jak mróweczki. Bagaż został mi brutalnie wyrwany -cóż poradzę - ale aż się bałam patrzeć jak drobniutka Birmanka wyciągała plecak po stromych schodach. Wszyscy już umieramy z głodu tylko najpierw trzeba zdobyć pieniążki. W brzuchach burczy i nos wodzi za nowymi zapachami na lewo i prawo. Ach. Najpierw biznes, a później przyjemności.Z naszymi dolarami zawędrowaliśmy na targ główny. Do wymiany mamy tylko perfekcyjne 100 $ banknoty. Bez zagięć i plam bo takie przyjmują tylko na czarnym dolarowym rynku. Każdy banknot został obejrzany przez kupca i na koniec dostaliśmy cenę. Wymiana przebiegała całkiem sprawnie. Oczywiście przeliczyliśmy sobie spokojnie te sterty pieniędzy (w portfel się nie mieści-potrzeba worka! )
Po południu i dość długiej sjeście gdy już piekące słońce opadło nieco za linię dachów kamienic wyruszyliśmy do Pagody Shwedagon. Samo miejsce już jest niesamowite, z niezliczoną ilością świątynnych pawiloników i posągów Buddy, a tu jeszcze natrafiamy na uroczystość. Zaraz po zmroku gdy świątynia ukazała się nam w całej okazałości tysiąca świateł zaczęła się procesja wokół wielkiej złotej stopy. Monotonny rytm bębnów i dzwonów towarzyszył nam przez całe zwiedzanie. Spędziliśmy tam prawie cały wieczór próbując się wtopić w tłum pielgrzymów.
Następnego dnia po sycącym śniadaniu udajemy się na spotkanie z dwoma Birmańczykami, których poznaliśmy dnia poprzedniego podczas wieczornego spaceru po okolicy. Zjawił się także mnich. Zaprowadzili nas do paru świątyń gdzie tłumaczyli nam Buddyjskie symbole i zwyczaje. Bardzo miły czas spędziliśmy także w ich małej chacie pod monastyrem. Tyle wrażeń, a dzień tak naprawdę się dopiero zaczął. Jakie szczęście, dziś święto światła. Jedno z najważniejszych świąt tutaj. Pod hotelikiem do mnie Maxa i Ani dołącza jeszcze parę osób i jedziemy w centrum imprezy. Wokół niesamowite tłumy. Balkoniki i okna domów oraz ulica przyozdobione są kolorowymi światłami. Po pewnym czasie z głównej ulicy przenosimy się nad jezioro, gdzie pomiędzy żywo oświetlonymi świątyniami podziwiamy unoszące się w ciemną noc lampiony. Szybko nasze towarzystwo się powiększa. Birmańczycy są bardzo chętni do rozmowy i zabawy. Co za noc. Co za miasto i co za ludzie!!! 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz