wtorek, 11 października 2011

Bangkok - miasto grzechu

6-milionowa stolica zadziwia od samego początku. Budzi emocje, które wbijają się gdzieś głęboko w podświadomość. Niektórzy go nienawidzą, inni zakochują się od pierwszego spojrzenia.
Jak to powiedział jeden miejscowy: Bangkok trzeba traktować z szacunkiem, respektując jego zasady, by nie obrócił się przeciwko Tobie, a miasto wręcz odwdzięczy się z nawiązką.
Wiecznie zatłoczona i turystycznie przesycona Kao san road kusi na każdym kroku. Setki sprzedawców, tuk tukarzy i naganiaczy. Wszelkiej maści bary i restauracje od tych małych i przytulnych po wielkie i szalone kluby. Tutaj słychać rockowe covery grane przez tajski zespół, a chwilę później już ostre techno. Ulica nigdy nie zasypia. Nawet kiedy już wszystkie prawie bary są zamknięte. Zawsze znajdzie się pani z lodówką pełną zimnego piwka.
Ale Bangkok to nie tylko szalona impreza, ale także zimne i bezlitosne miasto pełne prostytucji, brudu, szczurów i wszędzie czyhających na beztroskiego turystę niebezpieczeństw. Niedaleko od głównego turystycznego traktu, w okolicy małego kanału, zagłębić się można w typowe małe azjatyckie uliczki, gdzie z powodu ciasnoty prawie się wchodzi do czyjegoś szeroko otwartego domu. Bangkok to miasto różnorodności. Mieszanina kultur, ludzi i architektury. Płynnie przejeżdżamy z dzielnic betonowych i szklanych konstrukcji do nisko zabudowanych małych uliczek.
Znalazłyśmy miejsce w hotelu niedaleko słynnej Kao san road. Tutaj też spotkałyśmy się z Anką, z którą będziemy podróżować dalej. Pierwsze piwko na słynnej, wiecznie zatłoczonej Kao san i pierwsze plany na dalszą podróż. Kolejne dni mijały nam na załatwianiu różnych tych bardziej i mniej ważnych spraw, podziwianiu okolicy i kosztowaniu stolicy.
Na cały dzień wciągnęło nas China town wraz z dzielnicą hinduską - miejsce zupełnie inne od części turystycznej. Także targ amuletów nie pozwalał nam przejść obojętnie. Z lupeczką można przeszukiwać godzinami uginające się pod ciężarem brązu i srebra stoły. Podczas wolnego spaceru podziwialiśmy miliony przeróżnych kamieni, medalionów i monet. Jak zwykle znalazłam się w samym centrum wydarzeń na Kao san. Aż trudno to opisać- ot po prostu życie: nowi przyjaciele ci tutejsi i przyjezdni, którzy pokazali mi cuda Bangkoku i sprawili, że czas mi tu płynął jak nigdzie indziej. Łowienie ryb w kanałach z dzieciakami, gra w kulki gdzieś na piachu, lekcja masażu od Mister Fixer, piwko z  birmańskimi sprzedawcami garniturów pod hotelem, kąpiele w basenie na dachu... Każdego dnia uśmiechnięte dzień dobry od miłej pani sprzedającej bransoletki imieniem One,  od pana z małego ulicznego baru na rogu czy miła rozmowa i ekstra serwis od pokojówki Lucky. A poza tym impreza urodzinowa Martina z Anglii, śpiewy w roof top bar, koncerty i wiele innych. Wszystko to co można dostać dzięki otwartości serca i odrobinie ciekawości świata.
To miasto ma właśnie to coś.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz