sobota, 17 września 2011

Vang Vieng - zasłużony urlop! :)


Małe miasteczko pełne życzliwych ludzi położone nad rzeką pomiędzy wapniowymi wzgórzami pełnych jaskiń. Do tego dodać mnóstwo przytulnych restauracyjek, gdzie można jeść na sposób rzymski: leżąc na wygodnych poduchach i dziesiątki backpackerów imprezujących prawie 24 godziny na dobę w klubach w miasteczku lub na licznych tarasach wzdłuż rzeki. To wybuchowa mieszanka przyciągająca i wciągająca.
Znajdujemy tani, ale wręcz luksusowy pokój zaraz przy rzece, a dwa budynki dalej Banana restaurant z wyśmienitym jedzeniem. Na wielkim LCD lecą kolejne odcinki Przyjaciół. I tak prawie w każdej restauracji, tylko wybierać sezon na śniadanie, obiad czy kolację. Wifi dostępna wszędzie. I jakoś nam szybko zleciał ten pierwszy dzień na tych poduchach. Nim się obejrzałam minął lunch i już zamawiałam kolacje, wciąż siedząc w tych poduchach :) Wieczorem większość ludzi rusza do Q-bar. Tu w rytmach full moon party przy dziesiątkach kubełków z drinkami i piw beerlao poznaje się ludzi bardzo szybko. Na drugi dzień nie można przejść przez miasto bez dziesiątek uścisków i powitań. Znajomi z baru wyciągają na tubbing. Mimo że byłam sceptycznie nastawiona na to sławetne picie podczas spływania w wielkiej oponie, pomyślałam że warto to przynajmniej zobaczyć. Dodatkowo pojawiła się oferta pracy w barze, za grosze bo za grosze, ale wyżywienie i wszystko gratis i na jak długo się chce, więc dlaczego nie - można sprawdzić. Na miejscu wszystko przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Po obu stronach rzeki w dzikiej zieleni są knajpki gdzie można naprawdę miło spędzić czas na licznych grach i zabawach. Poznaję kolejnych ludzi z całego świata to grając w w karty czy wyginając się w międzynarodowym twisterze. Nikt tu się nie nudzi. Co bardziej szalone osoby przepływają do kolejnej knajpki w oponie, co wiąże się ze złapaniem rzuconej z knajpki butelki na sznurku. Inaczej można popłynąć z prądem. Ja wybieram jednak łódź. Kolejna zabawa to ostrzeliwanie ludzi po drugiej stronie rzeki balonami z wodą wystrzeliwanymi z wielkiej procy. Woda jest wyśmienita, a temperatura powietrza dość wysoka, więc skaczemy do rzeki z zawieszonej wysoko liny. Później znów wszyscy tłumnie po kolacji i kolejnych seriach Przyjaciół przechodzą do baru, a stamtąd późną nocą na wyspę, by bawić się do rana na parkiecie lub w licznych hamakach rozmawiając o swoich doświadczeniach z podróży. Ale ile tak można? Ja tam wielkim fanem zalewania komara nie jestem i tubbing widziałam i wystarczy. Dlatego następnego dnia wybieramy się na zwiedzanie okolicy i tutejszych jaskiń, a jest co podziwiać. Droga jest dość trudna. Liczne błotniste kałuże utrudniają spacer czy przejazd na rowerze, ale to tylko frajda. Okolica dodatkowo wynagradza każdy trud. Tę część opowiedzą zdjęcia. Jaskinie nie są przygotowane dla turystów, ale to sama przygoda. Zawsze można wziąć lokalnego przewodnika, zwłaszcza jak nie ma się latarki, bo w środku ciemno. Po krótkiej przeprawie przez dżunglę i skały wchodzę w ciemności wraz z Polakiem którego spotkałam po drodze. W jaskiniach błotnisko, ślisko i ciasno. Czujemy się jak prawdziwi grotołazi. Po powrocie kierujemy się nad pobliską rzeczkę i pierzemy nasze ciuchy wraz z nami samymi. Zaczyna padać, więc czekamy aż przestanie pod dachem rozmawiając z poznanym Poznańczykiem. Kiedy deszcz nieco ustaje - wracamy. Kałuże są jeszcze głębsze. Wręcz to rzeka nie droga, ale przejazd przez taką kałużę kiedy ochlapujemy się po biodra wywołuje tylko szaleńczy śmiech. I tak mi mijają kolejne dni. Nigdzie nam się mi spieszy. Znam coraz więcej ludzi w mieście, tych lokalnych i tych przyjezdnych.  W końcu jednak czas ruszyć dalej ku nowej przygodzie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz