piątek, 9 września 2011

Bolaven Platau - w poszukiwaniu kubka kawy

Do Pakse przyjechałyśmy dość sprawnie. Miasteczko ot takie sobie. Jest klimatyczne, niedrogie miejsce do spania. Jest market, by się najeść. Dobra baza wypadowa w przyrodniczo-etniczne cuda Bolaven Platau. Okolica wyżynna, przeorana wąwozami pokrytymi gęstą dżunglą, przez którą przebijają się jeszcze malownicze wodospady. Francuzi wprowadzili tu dodatkowo uprawę kawy. Liczne plantacje otaczają tutejsze spokojne wioski.
Pogoda nam nie dopisuje, ale mimo wszystko wybieramy się do podobno najpiękniejszego wodospadu w okolicy: Tat Fan. Na dworcu wpakowano nas w tutejszy transport podmiejski czyli coś w rodzaju małej ciężarówki z siedzeniami pod plandeką. I czekamy... bo godzin odjazdów nie ma. Jak się zapełni, pojedziemy. Pod nos przywędrował nam cały pobliski market. Gotowe dania z ryżu w sam raz na drogę, bagietki, owoce, rybki oraz odzież dla dzieci. Towarzystwo mamy przednie i straasznie wygadane, szkoda tylko że nie rozumiemy nic. W końcu ruszamy. Ostatecznie więcej było bagażu niż ludzi, ale to okazało się tu standardem. W drodze moje włosy znów zostały poddane dokładnemu badaniu, później zostałyśmy poczęstowane rambutanem. Ogólnie etno-tour jak trzeba. Do wodospadu z głównej drogi nie było daleko, ale i tak zostałyśmy zwinięte przez laotańskich Niemców do toyoty i dalej wraz z nimi próbowałyśmy przedostać się przez błotnisty, gęsto porośnięty stok do podnóża wodospadu. Mimo pomocy wielkiej maczety nie dało się. Cóż, widok z góry tez jest niesamowity. W okolicy liczne plantacje kawy. Powoli zaczynamy myśleć o jakimś aromatycznym kubeczku - pytamy w sklepikach i knajpeczkach po drodze na kolejny wodospad i nic! (W Azji jest tak, że sklepiki i knajpki są przy prawie co drugim domostwie w miasteczku czy wsi.) Wokoło kawa, pod nogami kawa, żywopłot z kawowych krzaków, kawowe szkółki, ale jak kubka kawy nie było, tak nie ma. W końcu odnajdujemy opustoszałą knajpkę przy głównej drodze. Banany pieką się na blasze i pusto. Ktoś z ulicy krzyknął do środka i po dłuższej chwili wyszła zaspana pani. Przynajmniej uratowaliśmy pani banany. Kwintesencja Laosu. Nikomu tu się nie spieszy i wszystko dzieje według czasu lao. Nasze poszukiwania zostały nagrodzone wyśmienitymi wielkimi kubkami gęstej kawy z lodem. Po chwili odpoczynku czas złapać jakiś transport z powrotem. Nie ma problemu. Po 2 minutach zatrzymuje się wypasione terenowe cacko z trzema panami w garniakach. Podwożą nas dłuższy kawałek. Później spacerek po okolicy i kolejny transport. Na dobre rozpadało się już po naszym powrocie, ale na nieszczęście nie chciało przestać już wcale, więc ewakuowałyśmy się na północ.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz