poniedziałek, 21 stycznia 2013

WIld wild Australia -Philip Island

Zauważył mnie pierwszy i stojąc na swych tylnych łapach  wlepiał we mnie swoje małe oczka. Ja się gapiłam na niego a on na mnie... Tego dnia przeróżne Australijskie kreatury wlepiały we mnie swoje mniejsze i większe ślepia a ja w nie. Płaszczki, pelikany, walabia, i pingwiny. Dzień był nad wyraz udany chociaż zapowiadało się przeciwnie. Wybraliśmy się wraz z francuską Nathali z Couchsurfingu. Wypożyczony samochód zaczął psuć się zanim wydostaliśmy się z Melbourne. Coś nie tak z komputerem ot nie chce wrzucić więcej niż drugi bieg. Musieliśmy poczekać ponad pół godziny na nowy  z agencji i dalej poszło wszystko sprawnie. Przed mostem San Remo przy wjeździe na wyspę nawet nie mieliśmy w planach zatrzymywać się na słynne karmienie pelikanów ale ostatecznie doszliśmy do wniosku że dlaczego nie. W małym porcie czekała nas miła niespodzianka.
W płytkich wodach pomiędzy pelikanami pojawiły się wielkie płaszczki. Takie na około 1 i pół metra średnicy plus ogon! Chwile później przyplątała się starsza pani która zaczęła płaszczki karmić rybami. Wspomnę że ogon płaszczki może wbić się w ludzkie ciało jak niezły nóż. Nie są to zwierzątka do przytulania a tu wyglądały jak rozkoszne psiaki. Kiedy je się głaskało po głowie (uważając na ogon) falowały z uciechy swoją wielką płetwą! Zostaliśmy tu chwile całkiem dłuższą. Ludzie pomiędzy pelikanami, płaszczki pomiędzy ludźmi i pelikany pomiędzy płaszczkami. Dalej pojechaliśmy na półwysep Woolamai. Podziwialiśmy wyczyny surferów i po lunchu na plaży zrobiliśmy sobie spacer wzdłuż klifów aż do The Pinnacles poobserwować kolonie ptaków Motton. Dalej dzień nam mijał na rozkoszowaniu się plażami, klifami i naturą. Pod wieczór zawitaliśmy do głównego miasta wyspy czyli Cowes, a na koniec na półwysep Nobies gdzie rozciąga się widok na Seal rock. To miejsce zupełnie mi się nie podobało. Widok żaden. Gdzieś tam udało nam się lornetką wypatrzeć jakieś czołgające się po skale kształty, a poza tym nic. W dodatku wszystko jest drogie i trzeba płacić za lornetki, a nawet za oglądanie Fok filmowanych na żywo przez kamery na wyspie. Kawałeczek przed Nobies znajduje się miejsce słynnej parady pingwinów. Ogólnie cały półwysep jest pokryty ich norkami. W ciągu dnia ciężko jest znaleźć jakiegoś pingwinka bo wszystkie są na polowaniu. Po zachodzie słońca wszystkie powoli wracają z wody i do domków. W drodze na te paradę coś nam wskoczyło prawie pod samochód. Mały kangurowaty zwierzak stanął następnie na poboczu i zaczął się na nas gapić. Nawet nie zauważyłam że wokoło było ich paręnaście sztuk dopóki nie zaczęły skakać jak szalone. To była kolejna mila niespodzianka tej wyprawy. Na paradę przybyliśmy o 8 pm jak nam polecono (zupełnie bez sensu)a pingwiny pojawiły się dopiero późno po 9 pm. Wyskakiwały z fal po czym niezdarnie próbowały przedostać się przez plaże. Zebrany tłum był mało wyrozumiały dla zwierzaków. Wrzaski i śmiechy powodowały że przestraszone pingwinki ślizgiem wracały do wody.  W drodze na parking także mogliśmy je podziwiać. Były po prostu wszędzie na co niektórzy ogólnie nie zwracali uwagi. Nie rozumiem poco tacy ludzie przyjeżdżają w takie miejsca. Odhaczyć paradę z listy bo w końcu polecana jest w Lonely Planet, a później nie zwracają uwagi po czym jeździ ich samochód! W drodze powrotnej (w niezłym korku) naliczyliśmy dwa rozjechane pingwiny! Ciekawe ile rozjechanych będzie na samym parkingu. Max opowiadał, że wszystko się tu pozmieniało. Parę lat temu nie było tu jeszcze wielkiego ośrodka gdzie sprzedają drogi popcorn i wielkie kubły Coli, a wszystko było bardziej naturalne. Obecnie wielka liczba ludzi w dodatku ignorantów sprawia że całe doświadczenie strasznie traci. Cóż możemy jednak począć. 











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz