piątek, 13 stycznia 2012

Ushuaia - na końcu świata



Okolica zauroczyła mnie jeszcze zanim wysiadłam z samolotu. Widok z lotu ptaka na Ziemię Ognistą jest niesamowity: góry, lodowce, zielone pola i kanały łączące Ocean Spokojny z Atlantykiem. Nie wsiadłam do taksówki zanim nie porobiłam z lotniska zdjęć Ushuai otoczonej górami. Jesteśmy tylko 1000km od Antarktydy! Ile ekspedycji zaczynało tu swoja przygodę, a teraz tutaj jesteśmy także i my!!!
Najważniejsze po przyjeździe na miejsce to zarezerwowanie autobusu z Ushuai gdziekolwiek! W biurze była już niezła kolejka. Najwcześniejszy bus do Punta Arenas w piątek - a jest niedziela. Nie jest źle - jest tu co robić - ale dla mnie to skandal. Zwłaszcza że ceny łóżek w dormach SA tu też sztucznie zawyżone. 70-80ARS przy średniej cenie 35-50 w BA za lepszy standard. Dodam że argentyńscy studenci płacili w Ushuai 25ARS. Także jedzenie w miasteczku jest droższe. W BA zawsze można było znaleźć jakąś tania opcję – tutaj nie. W „taniej” sandwiczerii kanapka kosztuje 25 ARS (około 5$). Tak definitywnie pożegnaliśmy się z jedzeniem na mieście. Byliśmy świadomi problemów z wyjazdem z miasta już w Buenos Aires, ale i tak nie ma jak kupić biletów wcześniej. Dla uściślenia jest wysoki sezon i dodatkowo pożar w Torres del Paine sprawiły, że w Ushuai jest po prostu chaos. W agencji chcemy od razu kupić bilet do El Cayafate, ale jest to możliwe tylko w Punta Arenas. Pytamy czy ugrzęźniemy w mieście tak samo jak tu? Pani beztrosko odpowiada: pewnie tak... Normalnie w porównaniu do Azji to trzeci świat z cenami europejskimi! Cóż, mamy trochę dni do zapełnienia więc cieszmy się, bo jest czym. Miasteczko położone jest niesamowicie malowniczo i pachnie koniczyną - jak u nas! Każdy spacer to ochy i achy co krok. W porcie można zorganizować wycieczkę po kanale Beagel do koloni pingwinów i innych morskich zwierząt czy ptactwa. Myśmy sobie posłuchali reklamy ale doszłam do wniosku, że jedne pingwiny wystarcza i może to będzie w Punta Arenas, a jak nie to w Australii. Niekoniecznie chce mi się wydawać 50$. Zwłaszcza że tu pieniądze idą jak woda. Tak czy owak rozmawiało nam się z właścicielką bardzo miło i dostaliśmy bilety na darmową gorącą czekoladę i piwko w tutejszym Irish pubie. To się nazywa interes :)..
W Patagonia Pais zarezerwowaliśmy nocleg tylko dlatego, że mieli na stronie napisany darmowy transport z lotniska. Mimo paru maili, w tym jednego po hiszpańsku, nikt nas nie odebrał. Jednak atmosfera na miejscu i ugodowy właściciel wynagrodzili nam wszystko. Na początku jednak było ciężko gdyż byliśmy jedynymi ludźmi nie z Izraela lub Argentyny! Tutaj to po prostu plaga. Wszyscy gadają po ichniejszemu i nikt się nami nie przejmuje, ale i te barierę przebiliśmy dość sprawnie. Jednego wieczora zorganizowaliśmy naukę gotowania Izraelskiej Shashuki. Próbowałam już tego wcześniej w restauracji, ale zrobione własnoręcznie to zawsze lepiej. Napełniliśmy dwie wielkie patelnie papryką, pomidorami, czosnkiem cebulą itp. Na to jaja – kolacja na sześć osób jak nic. Do tego zimne piwko i frajda wspólnego gotowania. Mniam! Każdy wieczór w hostelu to chaos w kuchni. Każdy pichci jak może i jak zobaczy co upichcił ten obok, to następnego dnia chce popisać się jeszcze bardziej. Hihi - kulinarne zawody. Jednego dnia, gdy wróciliśmy z długiego trekingu, wpadamy na początek szalonej imprezy. Starszy, trochę dziwny Japończyk, żyjący w Brazylii rzucił na stół grubą kasę i organizuje grilla dla wszystkich. Za grillem stanął argentyński mistrz steków. No to uczta!!! Takich kawałów mięsa rzuconych na ruszt w życiu nie widziałam. Wołowina, wieprzowina, kurczaki i rożne rodzaje kiełbas. Polska szlachta by nie pogardziła. Później tłumnie wybraliśmy się do Irish pubu. Tam poznaliśmy trzech marynarzy i rozmowy o statkach, Antarktydzie i wielkich żeglugach ciągnęły się bez końca. Żeby tylko wstać następnego dnia na treking. :)
W hostelu poradzono nam wycieczkę pod lodowiec Martial. To tylko około 4-5 godzinny spacer z hostelu. Można także większą część drogi podjechać. Myśmy zboczyli z asfaltowej drogi zaraz jak zobaczyliśmy ścieżkę w las, która jednak rozpłynęła się 200 metrów później. Szliśmy wiec na dziko pomiędzy drzewami podążając wzdłuż stromego brzegu strumienia. O wiele bardziej wole ten typ lasu niż dżunglę. Później udało nam się znaleźć bardzo miły szlak koloru żółtego który nas doprowadził prawie na koniec asfaltowej drogi. Od dolnej stacji kolejki zaczyna się ostre podejście po sypkim kamienistym gruncie. Nie ma to jednak jak satysfakcja na miejscu. W końcu w czas polskiej zimy (tutaj jest lato) udaje mi się pochodzić po śniegu.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz