Okolica zauroczyła mnie jeszcze zanim wysiadłam z samolotu. Widok z lotu ptaka na Ziemię Ognistą jest niesamowity: góry, lodowce, zielone pola i kanały łączące Ocean Spokojny z Atlantykiem. Nie wsiadłam do taksówki zanim nie porobiłam z lotniska zdjęć Ushuai otoczonej górami. Jesteśmy tylko 1000km od Antarktydy! Ile ekspedycji zaczynało tu swoja przygodę, a teraz tutaj jesteśmy także i my!!!
Najważniejsze po przyjeździe na miejsce to zarezerwowanie autobusu z Ushuai gdziekolwiek! W biurze była już niezła kolejka. Najwcześniejszy bus do Punta Arenas w piątek - a jest niedziela. Nie jest źle - jest tu co robić - ale dla mnie to skandal. Zwłaszcza że ceny łóżek w dormach SA tu też sztucznie zawyżone. 70-80ARS przy
średniej cenie 35-50 w BA za lepszy standard. Dodam że argentyńscy studenci płacili w Ushuai 25ARS. Także jedzenie w miasteczku jest droższe. W BA zawsze można było znaleźć jakąś tania opcję – tutaj nie. W „taniej” sandwiczerii kanapka kosztuje 25 ARS (około 5$). Tak definitywnie pożegnaliśmy się z jedzeniem na mieście. Byliśmy świadomi problemów z wyjazdem z miasta już w Buenos Aires, ale i tak nie ma jak kupić biletów wcześniej. Dla uściślenia jest wysoki sezon i dodatkowo pożar w Torres del Paine sprawiły, że w Ushuai jest po prostu chaos. W agencji chcemy od razu kupić bilet do El Cayafate, ale jest to możliwe tylko w Punta Arenas. Pytamy czy ugrzęźniemy w mieście tak samo jak tu? Pani beztrosko odpowiada: pewnie tak... Normalnie w porównaniu do Azji to trzeci świat z cenami europejskimi! Cóż, mamy trochę dni do zapełnienia więc cieszmy się, bo jest czym. Miasteczko położone jest niesamowicie malowniczo i pachnie koniczyną - jak u nas! Każdy spacer to ochy i achy co krok. W porcie można zorganizować wycieczkę po kanale Beagel do koloni pingwinów i innych morskich zwierząt czy ptactwa. Myśmy
sobie posłuchali reklamy ale doszłam do wniosku, że jedne pingwiny wystarcza i może to będzie w Punta Arenas, a jak nie to w Australii. Niekoniecznie chce mi się wydawać 50$. Zwłaszcza że tu pieniądze idą jak woda. Tak czy owak rozmawiało nam się z właścicielką bardzo miło i dostaliśmy bilety na darmową gorącą czekoladę i piwko w tutejszym Irish pubie. To się nazywa interes :)..
Najważniejsze po przyjeździe na miejsce to zarezerwowanie autobusu z Ushuai gdziekolwiek! W biurze była już niezła kolejka. Najwcześniejszy bus do Punta Arenas w piątek - a jest niedziela. Nie jest źle - jest tu co robić - ale dla mnie to skandal. Zwłaszcza że ceny łóżek w dormach SA tu też sztucznie zawyżone. 70-80ARS przy
W Patagonia Pais zarezerwowaliśmy nocleg tylko dlatego, że mieli na stronie napisany darmowy transport z lotniska. Mimo paru maili, w tym jednego po hiszpańsku, nikt nas nie odebrał. Jednak atmosfera na miejscu i ugodowy właściciel wynagrodzili nam wszystko. Na początku jednak było ciężko gdyż byliśmy jedynymi ludźmi nie z Izraela lub Argentyny! Tutaj to po prostu plaga. Wszyscy gadają po ichniejszemu i nikt się nami nie przejmuje, ale i te barierę przebiliśmy dość sprawnie. Jednego wieczora zorganizowaliśmy naukę gotowania Izraelskiej Shashuki. Próbowałam już tego wcześniej
w restauracji, ale zrobione własnoręcznie to zawsze lepiej. Napełniliśmy dwie wielkie patelnie papryką, pomidorami, czosnkiem cebulą itp. Na to jaja – kolacja na sześć osób jak nic. Do tego zimne piwko i frajda wspólnego gotowania. Mniam! Każdy wieczór w hostelu to chaos w kuchni. Każdy pichci jak może i jak zobaczy co upichcił ten obok, to następnego dnia chce popisać się jeszcze bardziej. Hihi - kulinarne zawody. Jednego dnia, gdy wróciliśmy z długiego trekingu, wpadamy na początek szalonej imprezy. Starszy, trochę dziwny Japończyk, żyjący w Brazylii rzucił na stół grubą kasę i organizuje grilla dla wszystkich. Za grillem stanął argentyński mistrz steków. No to uczta!!! Takich kawałów mięsa rzuconych na ruszt w życiu nie widziałam. Wołowina, wieprzowina, kurczaki i rożne rodzaje kiełbas. Polska szlachta by nie pogardziła. Później tłumnie wybraliśmy się do Irish pubu. Tam poznaliśmy trzech marynarzy i rozmowy o statkach, Antarktydzie i wielkich żeglugach ciągnęły się bez końca. Żeby tylko wstać następnego dnia na treking. :)
W hostelu poradzono nam wycieczkę pod lodowiec Martial. To tylko około 4-5 godzinny spacer z hostelu. Można także większą część drogi podjechać. Myśmy zboczyli z
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz