poniedziałek, 31 października 2011

Hsipow

-->
Malutkie miasteczko, w którym nie ma zupełnie nic. Jeden hotel wystarcza na ogarnięcie całego ruchu turystycznego i tyle. Ale jest także coś w tym miejscu dziewiczego, przyciągającego i zarazem odprężającego. Spacery po okolicy to sama przyjemność. Do wodospadów, gorących źródeł i Sunset hill można dojść w około godzinę, a po drodze zwiedzić fabrykę popcornu, makaronu i inne wioskowe ciekawostki.
Nie wierzcie tylko mapie z hotelu. Jak mapa mówi w prawo, to lepiej pójść w lewo. Ludzie po drodze i tak wskażą drogę machając namiętnie rękami w dziesięciu tysiącach kierunków. Pogoda nam się udała przez większość pobytu. Wyprawa do wodospadów w prażącym słońcu została nagrodzona chłodną wyśmienitą kąpielą pod malowniczymi strumieniami wody. Po drodze mijaliśmy cmentarze chińskie i buddyjskie oraz cichy monastyr. Dalej bulwersujące wysypisko śmieci z pięknym widokiem na wzgórza z białą kolumną wodospadu. Na północ od naszego hotelu znajduje się Mały Pagan ukryty pomiędzy wioskowymi drewnianymi zabudowaniami. Krótki spacer tutaj też niesamowity. Niedaleko celu przemiła pani nawołuje u płota do odpoczynku w jej ogrodzie. Do zaoferowania ma wyśmienite swoje własne wyroby, owoce z sadu oraz profesjonalnie zaparzoną kawę. Posililiśmy się tu więc lokalnymi owocami, sałatką, smażoną fasolą, słodkimi ziemniakami i dżemem z ananasa, a wszystko w bardzo przystępnej cenie. Jednego wieczoru wybraliśmy się na wzgórze z niesamowitym widokiem na okolicę i słońce zachodzące nad osnutymi dymem polami. Tak to już tu jest. Eh nie dość, że po drodze dzikie wysypisko śmieci, to jeszcze ludzie namiętnie palą organiczne i nieorganiczne produkty w dziesiątkach rozrzuconych po okolicy ognisk. Dym tylko dusi w gardle. Ostatniego dnia naszego leniwego pobytu zostajemy zaproszeni na urodziny jednej z pracownic hotelu, które zorganizował Bob z USA. Historia jest taka, że Bob był tu trzydzieści lat temu, kiedy urodziła się solenizantka, a teraz spotykając ją ponownie chciał to wydarzenie uczcić. Mała imprezka z tortem i piwkiem, której się spodziewaliśmy, zamieniła się w wielką uroczystość na którą przybyła cała rodzina solenizantki z okolicy oraz cały hotel. Stoły uginały się pod ciężarem najlepszego birmańskiego jedzenia jakie próbowaliśmy. Nie zabrakło też wina domowej roboty oraz najlepszego rumu Hawana Club. Wisienką na torcie dla niektórych panów były kubańskie cygara. Impreza jak na warunki birmańskie trwała bardzo długo. Kolejną uradowaną osobą była pani z restauracji obok z tanim chińskim piwkiem Dali, którą uprzedziliśmy, by napełniła lodówkę. Za każdym razem kiedy wpadaliśmy po piwko w podskokach informowała nas na palcach, ile udało jej się już sprzedać i wciąż zapełniała lodówkę. Lepszej imprezy nie można sobie wyobrazić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz