niedziela, 2 października 2011

Pai - kolejne miejsce, gdzie zostawiam serce


Zaraz jak przyjechałam wiedziałam, że się mi tu spodoba. Chwilę później znalazłyśmy zacienione miejsce, gdzie na tarasiku knajpy na poduchach, Tajowie grają na gitarkach. Obok leżą leniwe psy. To jest miejsce dla nas. Pytamy o bungalowy: 150 z łazienką zaraz obok głównego budynku. Tylko dwa kroki na koncert na żywo codziennie i WiFi. Czego można chcieć więcej?
Szybko się rozgościłyśmy na tarasie i poduchach. Każdy tu miły i po chwili znamy już wszystkich. Chłopaki nam przygrywają. Jeszcze tego dnia rzuciłyśmy okiem na miasteczko. Ot taka malutka urocza mieścina z paroma marketami pełna przytulnych knajpek i wszelkiego rodzaju sklepików. Człowiek nawet nie wie kiedy z jednego końca przechodzi na drugi. Wieczorem koncert. Gospodarz Tom każdego wita i dba o każdego jak o własną rodzinę. Nic dziwnego, że wszyscy wracają tu następnego dnia. Szybko poznaje się nowych znajomych, a klimat jest jedyny w swoim rodzaju. Później rozpoczynają się koncerty w innych knajpkach a na samym końcu w Bebop - poza miastem prawie. Zawsze się znajdzie ktoś kto podrzuci na motocyklu. Tom albo któryś z chłopaków muzyków. Następnego dnia wybrałam się na zwiedzanie okolicy. Jeszcze chwilka z rana na tarasie z gitarką. Wszyscy muzycy codziennie
spotykają się w Edible jazz na granie i pogaduchy. Tom udostępnia instrumenty, a jak trzeba to także kuchnię. Szybko się wydało, że gram. Cóż, nie umiem trzymać łapek przy sobie. Po umówieniu się na granie wieczorem, Tom proponuje, że będzie moim przewodnikiem. Wskakujemy na motocykl i zwiedzamy: niesamowity kanion, pobliskie orzeźwiające wodospady, gorące źródła, świątynie na wzgórzu z widokiem na dolinę, most z II wojny światowej i chińską wioskę. Ostatnie miejsce śliczne, ale tak sztuczne że aż razi. Bardziej przypomina kurort niż wioskę. Nawet sobie kawałek muru chińskiego wybudowali. Na koniec zakupiłam w podzięce sześciopak i wybraliśmy się nad wodospad. Pech sprawił, że poślizgnęłam się nad wodospadem i rączka spuchnięta i boli. Próbowałam grać, ale było tylko gorzej. Nici z koncertu. Siedzę i chłodzę rękę zimnym piwem oraz lodem. Następnego dnia ekipa, którą poznałam w Chiang mai wyciąga mnie na śniadanie do jungle bar. I to właśnie do dżungli hen hen za miastem. Wśród palm i innych dziwnych roślin nieopodal rzeczki jest bar, a obok tarasik z hamakami. Owocowy shake w hamaku w sam raz. Bar dość dziki, bo nawet koń i pies za barem się zdarzył. Upał był tego dnia niemiłosierny, więc resztę dnia siedziałam w cieniu Edible jazz na poduchach słuchając grających Tajów. I nawet na obiad nie musiałam się ruszać, bo Tom poczęstował mnie wyśmienitym pad thai. I gdzie tu iść i po co? ;) Tak naprawdę wszyscy przychodzą tutaj. Sami przyjaciele i nawet ja czuje się już jak miejscowy, coraz bardziej, z dnia na dzień. Jak zawsze miałyśmy szczęście co do miejsca. Wieczorami po jednym koncercie ludzie wyciągają na następny koncert.
Ciężko było opuszczać Pai. Tom zorganizował mi małą imprezkę pożegnalną. Trochę pograłam choć z bólu zaciskając zęby. Pożegnaniom z chłopakami muzykami nie było końca. Do Pai wrócę - już się umówiłam. Miejsce w kapeli na mnie czeka, a Tom powiedział że to mój dom i Edible jazz będzie czekać zawsze.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz