Wszyscy gotowi w pelnym rynsztunku spotykamy się z naszym przewodnikiem - Linn pod agencją Example tour. (Polecam) Zostawiamy bagaże pod pewną opieką, a taksówka zabiera nas do punktu startu naszego trekingu. Wędrujemy sobie podziwiając wokoło wspaniałe widoki pofałdowanej ziemi udekorowanej różnokolorowymi polami uprawnymi. Gdzieniegdzie mniejsze i większe góry przypominają mi krajobrazy moich rodzinnych okolic. Ach nasze Beskidy!!!
Linn wskazuje nam po drodze co ciekawsze rośliny o zastosowaniu kulinarnym czy medycznym. W każdej wiosce spotyka nas gorące przyjecie. Znów zdjęcia, zdjęcia a dzieciaki skaczą w koło. Takie podróżowanie to czysta przyjemność. W jednej z wiosek zatrzymujemy się na lunch. Pierwsze doświadczenia z kuchnią naszego przewodnika - bardzo dobre a wręcz wyśmienite. Sam zapewnia, że to jeszcze nic i na kolację będzie uczta. Udało nam się dotrzeć do monastyru na nocleg przed deszczem. Miejsce dość skromne, ale wielkie duchem. Gospodarzem jest na wpół sparaliżowany mnich, który nie dość że wychowuje gromadkę bardzo młodych mnichów, to jeszcze opiekuje się ludźmi z pobliskiej wioski. Wszyscy śpimy w jednej wielkiej sali podzielonej bambusowymi parawanami. Przed kolacją przydałby się jeszcze prysznic, gdyż ubłoceni byliśmy strasznie, a tu do prysznica - czyli michy z wodą kolejka dość tłumna. Nie wahając się długo, zwłaszcza że deszcz już powoli ustawał wpakowaliśmy się z Maxem pod rynnę, bo tu strumień wody największy i na prysznic w sam raz. Kolacja tak jak Linn nam obiecał była prawdziwa uczta. Ryba w curry, kurczak z warzywami. jakaś jeszcze inna zielenina, sałatka z orzeszkami i inne smakołyki. A obok nas tłum, bo akurat dziś ludzie z wioski dostali zaproszenie od mnicha na michę ryżu z curry. Po chwili cała grupka stała nad naszym stolikiem wlepiając zaciekawiony wzrok w nasze twarze i talerze. Cóż, czasem jest się obserwującym a czasem obserwowanym. Po kolacji mnich zorganizował w monastyrze dla lokalnych oglądanie teledysków birmańskich piosenek. Dla większości to pewnie jedyna rozrywka na parę miesięcy.
Następnego dnia obudziła nas o piątej rano modlitwa młodych mnichów, a o 6 było już gotowe śniadanie. Tak to się toczy życie w monastyrze. Po audiencji u gospodarza i wspólnej modlitwie ruszamy w dalszą drogę. Dziś jeszcze bardziej błotnisto niż wczoraj. Gliniasta ziemia przykleja się do butów tak łatwo że nie nadążamy ich czyścić. Po chwili nasze nogi ważą po dwa kilo więcej. Podczas drogi znów wspaniałe widoki, ale tym razem możemy już powoli z kroku na krok podziwiać panoramę na jezioro. Przed 12tą pożegnalny lunch z naszym przewodnikiem i zostajemy zapakowani na łódkę wraz z naszymi bagażami. Po zwiedzeniu pierwszych atrakcji pogoda zaczęła nam się poważnie psuć. Wytwórnia srebrnej biżuterii, Fabryka materiałów z jedwabiu i lotosu -wszystko na wskroś turystyczne. I na dodatek dwie panie z plemienia długich szyi stojące pod jakimś pływającym sklepem by sobie mogli turyści zdjęcia porobić - no to już przesada!!! Tak poza tym sceneria jeziora niesamowita! Zwłaszcza kanały tworzące się pomiędzy bujną wodną roślinnością i drewnianymi zabudowaniami na palach wprawiają w osłupienie! Gdzieś pomiędzy tym przemykają większe i mniejsze łódki oraz te szczególne na których wioślarz stojąc na jednej nodze drugiej używa do wiosłowania. Całe zycie tutejszej ludności toczy się na wodzie. Bez łodzi ani rusz. Gdzieś pomiędzy kanałami odkrywamy samotne domki i świątynie. Na koniec już w totalnej ulewie opłynęliśmy pływające ogrody warzywne, by dotrzeć do klasztoru skaczących kotów. Jak dobrze było na chwilę uciec z łodzi przed deszczem i przysiąść w spokojnym monastyrze na herbatce pośród gromadki kotków. Jednak kiedyś trzeba do hotelu zawitać i to najlepiej przed zmrokiem, więc jeszcze raz do łódki: parasol w łapkę i ostatnia godzina podróży przed nami. Dziś nikt nie myśli o chłodnej klimatyzacji - może mają jakieś grzejniki w tych hotelach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz