niedziela, 23 października 2011

Mandalay i okolica - w krainie tysiąca złotych stup

Miasto olbrzymie, jednomilionowe i takie jakieś mało przyjemne. Od Yangon jeszcze bardziej brudne, głośne, turystyczne, tłoczne, a nocami spowite w ciemnościach. Mimo tego my podróżnicy zawsze znajdziemy coś dla siebie, a zwłaszcza wspaniałych ludzi. Pierwszego dnia standardowo wdrapujemy się na szczyt Mandala Hill.
Po czterokilometrowym spacerze wzdłuż fosy Nowego Pałacu lądujemy na początku ponad tysiąca schodów wiodących na górę. I całą trasę jeszcze na boso! Co chwila mijamy złote stupy pagody i przeróżne posągi Buddy, a także setki kramików, sklepików i parę restauracji. Wszystko dla pielgrzyma przygotowane. Ze szczytu rozpościera się malownicza panorama miasta. Co chwila ktoś wywija orła na mokrej od deszczu posadzce. Mimo że drogą szliśmy tą samą, a szczyt był tylko jeden, pogubiliśmy się. Czekając na siebie nawzajem zastala nas z Maxem ciemność i to ciemność nie byle jaka tylko miastowa . Jeszcze na schodach całkiem przyjemnie. Pracownicy straganików, którzy okazują się również tam mieszkać, otwierają swoje domki, włączają telewizory, wylegują się na hamakach, karmią dzieci, śpiewają do lustra - życie na trasie toczy się już inaczej - spokojniej i swojsko. Co miało się zarobić, to się zarobiło. Za to w mieście ruch uliczny wzmożył się znacznie i to ktoś się pojawi z prawej to pies wyskoczy z lewej albo co gorsza spod buta. To skuterek śmignie po pięcie, a wszystko w tej ciemności miastowej trąbiącej, szczekającej, wyjącej wniebogłosy . Tak to sobie właśnie wracaliśmy, a jeszcze gdzieś po drodze rozmowa z miejscowym i darmowa zupa albo specjalność myanmarska czyli Spirulina - piwo przeciw starzeniu - jak to się ta marka reklamuje. Na koniec dnia w barze lokalnym standardowo - krawężnikowym zamawiamy jedzonko, za które zupełnie bez ostrzeżenia płaci siedzący z nami Birmańczyk. To się nazywa birmańska gościnność!
Na drugi dzień wynajętym tuktukiem wyruszamy na miejsce, gdzie około 1400 mnichów spożywa śniadanie. Monastyr duży, imponujący, ale samo wydarzenie wręcz smutne w swoim zażenowaniu. Pełne autokary wycieczek wylewają się pomiędzy rzędy mnichów, by przyświecić w twarz błyskiem amatorskiego flesza. Drugi przystanek to Sagain -kolejne wzgórze dziesiątek złotych stup wyłaniających się z bujnej zieleni. Tym razem schodów jest mniej, a widoki jeszcze bardziej zapierają dech w piersiach. Po drodze spotykamy mnicha, który nas oprowadza po najpiękniejszych zakamarkach terenu. Na koniec zostajemy zaproszeni do jego domostwa, a później do domu jego znajomych, gdzie zostajemy poczęstowani czym chata bogata. I niech nikt nie pyta co to było bo – nie wiemy.
Do Avy dostajemy się łodzią z przystani, a na miejscu wynajmujemy zaprzęg konny - malutki. Taki tuk tuk na konia. Nie było innego wyjścia. Wszystko dość daleko, a droga błotnisto-wodnista. Mimo wszystko opłacało się. Zupełnie inne zabytki niż do tej pory. Trochę uroczych ruin, jakaś dziwna wieża i prześliczne tereny wioskowe z wioskowym życiem i wioskowym jedzeniem.
Na kaoniec dnia powróciliśmy do Amarapury, by z długiego 1,2 kilometrowego drewnianego mostu podziwiać słońce zachodzące nad rzeką.






 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz