Karaibskie kolory czystego morza, biały drobny
piasek i cień palm -perfekcyjne plaże!-to najważniejsze elementy Parku Tayrona . Do tego dodać jeszcze wspaniałe
spacery przez gęstą dżungle, spotkania z małpami czy pelikanami i byłoby rewelacyjnie gdyby nie towarzyszył temu
turystyczny tłok, potop końskich odchodów i drastycznie wysokie ceny już pomijając niski standard. W końcu nocleg w hamaku w takim miejscu to tylko dopełnienie karaibskiej przygody, ale dlaczego za takie pieniądze. Na szczęście
kiedy się rozłożyliśmy pod palemką na plaży zajadając znalezionego nieopodal
kokosa w głowie został już tylko wspaniały widok i karaibska bryza. I tylko spadające z nieba kokosy mogą zmącić ten idealny relaks.
Do parku dojechaliśmy sprawnie. Z Tagangi na Mercado w Santa Marta, dalej pod wejście
gdzie zapłaciliśmy szalone 35tys COP i za kolejne 2 tys podjechaliśmy w głąb
parku. Była to już końcówka długiego kolumbijskiego weekendu, a wciąż był tłok.
Lokalnym w przeciwieństwie do nas opłaca się przyjechać tu na jeden dzionek gdyż
bilet kosztuje dla nich tylko 13 tys. Przyjeżdżają więc z całymi rodzinami i
zapasem jedzenia by wylegiwać się na perfekcyjnych plażach. To wcale nie
przeszkadza, za to dziesiątki koni przewożących ten kolumbijski leniwy tłumek i różne towary doprowadza do szalu. Całą drogę brnie się w odchodach i co chwila
trzeba schodzić ze ścieżki by przepuścić
konie albo uciekać gdzieś w krzaki gdy jakiś leci jak szalony. W dodatku jak na złość konie uwielbiają stawiać odchodowe stosy w najciaśniejszych przejściach.
Eh! Na początek wybraliśmy się na punkt widokowy spacerkiem 15 min od początku
trasy. Pierwszy rzut oka na park i spodobało nam się. Po drodze spotkaliśmy nie bagatela około 15sto osobową grupę z Polski! Po około godzinie marszu przy pierwszej plaży czyli w
Arrecifes znaleźliśmy noclegi w hamaku za 13 tys, cóż takie ceny. Miejsce wygląda ładnie, ale plaża nie do kąpieli wiec postanowiliśmy że wydamy więcej by zostać
jednak w droższym, a jak każdy mówił ładniejszym miejscu czyli El Cabo. Tam spacer zajął nam kolejne dwie godziny, ale
tylko dlatego że kiedy po spacerze wzdłuż plaży doszliśmy do zakątka gdzie można w końcu pływać wskoczyliśmy bez zastanowienia. Hmmmm! Woda, rewelacyjna palemka
nad głową i tylko uważać trzeba na spadające kokosy. Po drodze spotkaliśmy także pelikana i kraby. Zwierzęta zupełnie się nami nie przejmowały. W El Cabo miejsce w hamaku kosztuje już 20 tys, ale że mieliśmy własne hamaki zakupione jeszcze w Peru zapłaciliśmy tylko 15 tys. Zaoszczędzone pieniążki szybko wydaliśmy jednak na zimne piwko, które tu kosztuje rekordową cenę 4 tys. Nie ma to jedna jak zimne piweczko pod palemką z nóżkami w
karaibskim morzu. Przez resztę dnia leniuchowaliśmy na plaży. Wieczorkiem zrobiliśmy sobie kanapki z tuńczyka z puszki bo ceny jedzenia są powalające i dalej leniuchowaliśmy. Dla dopełnienia klimatu Max znalazł kokosy i dobrał się do
nich swoim scyzorykiem. Tak więc siedzieliśmy słuchając odgłosów morza i objadaliśmy się białym pożywnym miąższem. Co za życie! Noc w hamaku przetrwaliśmy bez
problemu, a rano wybraliśmy się na spacer do Pueblito. To ruiny osady
zamieszkiwanej do około 1400 roku. Dość ciekawa sieć schodów idących w ciemną dżunglę, kanałów wodnych i okrągłych fundamentów pozostałych po domkach. Spacer tutaj zajmuje
w obie strony około 3 do 4 godzin i jest bardzo ciekawy choć pod górkę. To bardzo
przyjemny kawałek lasu, a w jednym miejscu natknęliśmy się nawet na małpy. Nie były
one zadowolone z naszego pobytu pod ich drzewami i zaczęły w nas rzucać gałęźmi. Ha ha. Pudło! Ciężko było jednak złapać jakiekolwiek zdjęcie gdyż siedziały strasznie wysoko na drzewach. Po powrocie znów siedzieliśmy na plaży
i objadaliśmy się kokosami. Miałam też bliskie spotkanie z pelikanem który zaatakował mnie gdy zanurkowałam pod wodę. Może myślał że jestem rybką? Miejsce aż ciężko jest opuszczać tylko jak się
prowiant skończy szybko można zbankrutować na jedzeniu. W drodze powrotnej mieliśmy dużo szczęścia i najpierw zapakowaliśmy się na przyczepę szalonego
jeepa do głównej drogi, a stamtąd do samej Santa Marta zawiozła nas para młodych Kolumbijczyków. Obydwoje studenci: Carlos i Lila więc porozmawialiśmy o
studiach i edukacji w Kolumbii, oraz o pieniądzach. Każdy zawsze jest ciekaw ile
trzeba mieć by podróżować jak my. Daliśmy im też parę informacji na temat
Buenos Aires gdzie wybierają się na kolejny urlop. Tu muszę przyznać że Kolumbijczycy to najbardziej podróżujący naród Ameryki Południowej. Oczywiście najwięcej podróżują po swoim własnym kraju, ale to zawsze jest coś. Inne południowoamerykańskie narody poruszają się znacznie mniej i turystyka opiera się
w dużej mierze na turystach spoza kontynentu niż na lokalnych. Tymczasem w Kolumbii turystyka Kolumbijczykami stoi bardzo silnie. Mam doże zaległości w postach, ale że to ostatnie dni naszej podróży nie chciałam ich marnować na pisanie.
Info:
Nocleg:
Arrecifes: hamak od 10tys bez moskitiery; 13 z moskitierą; El Cabo: hamak: 20
tys; jeśli ma się własny: 15tys (dają moskitierę)
Wstęp: 35
tys COP; zniżka dla studentów poniżej 26 roku życia
Transport: Mercado Santa Marta (calle11; carrera 11) odjeżdża jak się zapełni: 5tys około
1 godz; od bramy można podjechać za 2tys lub spacer 45 min; w drodze powrotnej należy łapać bus w miejscu w którym się wysiadło. Jeżdżą dość często ostatnie około 7-8pm
Wyżywienie:
lepiej zabrać swoje, także wodę! Najtańsze spaghetti: 10 tys; można kupić małe arepy
z jajkiem za 3 tys; kawa 1 tys; soki od 4 tys; woda duża 5 tys; piwo małe 4
tys.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz