poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Machu Picchu - marząc na jawie


Przybylismy zaraz na otwarcie i wyrzucono nas gdy zamykano. Inaczej nie moglismy. Zaginione miasto Inkow pochlonelo nas na dobre. O mglistych ruinach wie każdy: pojawiają się w marzeniach wielu ludzi, śnią się po nocach, wiszą na liście „rzeczy które muszę zrobić przed śmiercią”. Budzą emocje, jakich się nie zapomina przez całe życie. Są droższe niż jakiekolwiek muzeum w Europie, a wciąż odwiedza je około 3 milionów ludzi rocznie. Najsłynniejszy szlak wiodący do miasta Inków ludzie rezerwują z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem. Niektórzy narzekają, ze niewarte są ceny biletu - inni kupują nawet dwa bilety, by cieszyć się miejscem jeszcze następnego dnia. Dzięki temu, że dotarłam tutaj po trzech dniach zmagań z mokrą błotnistą dżunglą i nieustającymi ulewami maszerując jednego dnia nawet osiem godzin mogłam naprawdę docenić niedostępność, piękno i majestatyczność jednych z najwspanialszych ruin świata.
Doświadczyć tego co doświadczyli pierwsi odkrywcy, a nawet sami mieszkańcy zaginionego pośród wysokich gór miasta. Sam finisz także nie był najłatwiejszy, deszcz nie wróżył dobrego dnia. Pobudka o czwartej rano by zdążyć na otwarcie o szóstej przed szalonymi tłumami i prawie półtoragodzinny marsz po kamiennych schodach stromo pod górę. Parę osób czekało na pierwszy autobus, ale my w biegu złapaliśmy kawę od pani z ulicy i pomimo deszczu i kiepskich humorów zdecydowaliśmy się na wspinaczkę. Droga w świetle latarki wcale nie była prosta. Po stromych schodach (podobno około 700) spływał strumień wody. Dotarliśmy pod główną bramę jako pierwsi z grupy i oczywiście zostaliśmy przywitani gromkimi oklaskami tych co przybyli autobusem. Adolfo rozpoczął swoje przygrywania na harmonijce. (Fajnie, ale co za dużo to niezdrowo, wszyscy się na nas gapią :P ) Koniec trudów! Pierwsze kroki w zaginionym długo oczekiwanym mieście były jak chodzenie po kruchym lodzie: spodoba mi się czy jednak się zawiodę? Warte to było tych trudów i pieniędzy - czy miejsce jest przereklamowane? Przestało padać, ale dżungla parowała oficie i raz miasto było widać, raz nie. Pierwsze dwie godziny zwiedzaliśmy z naszymi przewodnikami. W najwyższym punkcie przy chacie wartowników skąd rozciąga się niesamowity widok, satysfakcja dotarcia tutaj ogarnęła mnie wielką falą, a gdy słońce oświetliło majestatyczne ruiny zagubione pośród osnutych poranną mgłą gór, zakochałam się w tym miejscu na dobre. Wraz z parą ze Stanów zagubiliśmy się w labiryncie inkaskich murów. Tłum rósł z minuty na minutę, ale nie był jakiś straszny. W końcu to niski sezon. Około dziesiątej pożegnaliśmy się i poszliśmy w stronę bramy do Huaynapicchu. Tu wstęp ma tylko 400 osób dziennie w dwóch grupach: o 8 i 10 rano, a około pierwszej zaczynają wyrzucać. Zdecydowaliśmy się zrobić pełną pętlę, czyli szczyt, świątynia księżyca i zejście drugą stroną do wyjścia. Trasa na około 3 do 4 godzin wcale niełatwa. Cały czas wysokie kamieniste schody stromo pod gorę lub stromo w dół (nienawidzę schodów!) Pod szczytem znajdują się inkaskie tarasy, a na sam wierzchołek już nie wszyscy wchodzą, bo to gołe skały bez żadnych zabezpieczeń. Wczołgaliśmy się na najwyższy punkt, wyżej się już nie dało. Widok był nieco przymglony, ale przepiękny. W dole widzieliśmy maleńkie Machu Picchu i dolinę rzeki Urubamba w otoczeniu wysokich gór. Gdzieś w oddali majaczyły ośnieżone szczyty. Zatrzymaliśmy się na chwilę zadumy, po czym skierowaliśmy się kamienistym inkaskim szlakiem do Świątyni księżyca, która jest przedziwną budowlą wkomponowaną w jaskinię. Do MaPi wróciliśmy kolo 1pm. Trzeba było się ładnie wymeldować, że wychodzimy cali i zdrowi i znów zagubiliśmy się w labiryncie ruin. Przewędrowaliśmy przez Świątynię słońca, komnaty księżniczki i po obejrzeniu pierwszego w historii ziemi dzieła abstrakcyjnego czyli Intihuatana skierowaliśmy się z powrotem na szczyt ruin i dalej w prawo w kierunku mostu Inka. Sama budowla nie powala ale za to widok na dolinę - całkiem całkiem. Po chwili wróciliśmy na nasz ulubiony punkt widokowy gdzie przystanęliśmy na chwilę kontemplacji. Max wciąż skakał z radości. Nawet on uważa że nie chciałby się tu dostać w żaden inny sposób. Taki treking daje prawdziwą satysfakcję i możliwość pozostania w ruinach aż do końca dnia, bez przymusu spieszenia się na bus z Hydroelektrika wczesnym popołudniem. Te wszystkie jednodniowe i dwudniowe wycieczki samemu czy z grupą to szkoda zachodu. W pośpiechu człowiek traci możliwość poznania miejsca i wczucia się w nie. Później pozostaje tylko niedosyt albo zawód. To jak odkreślenie zabytku na podróżniczej liście, czego jestem wielkim przeciwnikiem. Jeśli wiem, że w jakieś miejsce pojadę by je „odfajkować”, to w końcu tam nie jadę. Po chwili zadumy i kolejnej sesji zdjęciowej weszliśmy na słynny Inka Trail. Max zażyczył sobie zdjęcie na drodze wartej 500$ po czym powędrowaliśmy do Bramy słońca -Intipunku. Widok z tego punktu to kolejna rewelacja. Podróżnicy przybywający tu przez Inka Trail to szczęściarze! Po tylu dniach trudów i zmagań z kamiennym szlakiem taaki widok! Akurat kiedy tam byliśmy jedna grupa kończyła krótką wersję tej drogi (jak nam wytłumaczył przewodnik, normalnie przekracza się tę bramę z samego rana). Przywitano ich szampanem i wiwatami. Cóż, planowanie z paromiesięcznym wyprzedzeniem i koszt 500$ to nie dla nas. Może następnym razem. Wyciągnęliśmy już nieco napoczętą flaszeczkę rumu i podziwiając okolicę wznieśliśmy toast za podróżowanie i niesamowite miejsca jak to. Pogoda dopisała nam tego dnia wyśmienicie. Nie ma to jak taka nagroda po trzech dniach deszczów i chłodu. Ważne, że teraz możemy delektować się wspaniałą atmosferą tego miejsca, odpoczywając na suchej trawie. Chwilę przed piątą powędrowaliśmy jeszcze raz ostatni przez już pusty labirynt. Większość turystów znikła. Spotkaliśmy parę z Danii, która wpadła tu tylko na godzinkę zaraz z pociągu z powodu ładnej pogody, bo bali się, że jutro będzie padać. Płacą dwukrotnie za bilet tylko po to, by nic nie stracić z tej pięknej podróży. Te mury pozwalają się poczuć wyjątkowo jeśli tylko da się im szansę, a nie przebiegnie z przewodnikiem czy spiesząc się na autobus. Machu Picchu opuściliśmy po piątej, bezlitośnie wypędzani przez strażnika. Po około godzinie marszu dotarliśmy do AC i pozwoliliśmy sobie na uczczenie tego dnia dobrą kolacją, a około 9tej udaliśmy się na nasz pociag do Olantaytambo skąd odebrał nas bus.W pociągu kawka, orzeszki i całkiem komfortowo.
W Cusco zostajemy jeszcze chwilkę, by siebie i wszystkie ciuchy wyprać po błotnistej przygodzie. Dnia następnego umówiliśmy się z naszymi przewodnikami i częścią grupy na małą imprezkę. Guido zaprowadził nas na początek na wyśmienite kebaby na ul. Procuradore koło Plaza de Armas. Tak dobre jak w Polsce! A później przewędrowaliśmy na drugi koniec placu na ul. Arequipa do baru Norton’s rat na happy hours. Dwie szklanice whisky z colą tylko 7 Soli! To był wyśmienity początek imprezy która przeniosła się następnie do klubów w okolicy ul, Suecia. Dołączyli do nas znajomi przewodników, w tym szalony prawnik, dyplomata i wieloletni pracownik rządu UE, który zmęczony politycznymi kłamstwami postanowił osiąść w Peru i założył swoją małą turystyczną agencję. Jak to dziwnie życie się może potoczyć. Ostatniego dnia zakupiliśmy bilety do Nazca za 60Soles bus Cama z kolacją i śniadaniem. Cena taka sama jak do Limy, ale i tak rewelacja, bo normalnie kosztuje bus Cama ponad 100S. Na pożegnanie Cusco spotkaliśmy się jeszcze ze znajomymi studentami, z którymi podróżowaliśmy w Sacred Valley. Ach, ciężko znów żegnać kolejne miejsce, w którym było nam tak dobrze. 
Info: 
Bilety wstępu, opcje transportu: post: /cusco-w-szponach-sepow
Info o Aquas Calientes: post: inka jungle przez bloto i deszcz do Machu Picchu 





 Nasza grupa:


Z Huainapicchu:


 Widok z drogi do mostu Inka

 

 Widok z Bramy Slonca Intipunku:

A tak oto na bilecie zrobiono mnie 35-letnią Australijkę, dobrze że ze studencką zniżką:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz