Warta każdych pieniędzy, każdego trudu i każdego czasu!!! Dwie godziny zwiedzania rzeką ciemnej groty w małej chybotliwej łupince, z której przewodnicy co chwila usuwają wodę. Echo silnika odbija się po groźnym, majestatycznym wnętrzu oświetlanym jedynie przez dwa strumienie latarek. Ale od początku.
Dostać się do jaskini nie jest łatwo, ale też nie trudno - ot, po prostu transport w Laosie rządzi się swoimi prawami. Trzeba się z tym oswoić i później to już tylko frajda. Uciekając przez niekończącym się deszczem w Pakse wskoczyłyśmy do autobusu jadącego główną 13-stką na północ. Pragnę zauważyć, ze mimo wszystko standard autobusów jest wyższy niż w Polsce (wstyd!). Już pomijając Wietnam i Kambodżę, gdzie każdy autobus ma klimatyzację, opuszczane oparcie, dużo miejsca na nogi i dodatkowo są jeszcze autobusy sypialniane. W Laosie wprawdzie nie ma klimy, ale za to pół tuzina wiatraków wiruje nad głową i telewizorek z karaoke obowiązkowo (to by sobie mogli podarować :P). Droga niby prosta, ale nie obyło się bez przesiadek w środku niczego. Kolejny bus był zapakowany bagażami z każdej strony, a dodatkowo ostatnie parę rzędów zapchane było worami z czymś drobnoziarnistym. Zdecydowałyśmy się dojechać do skrzyżowania 13-stki i drogi nr 8, a później się zobaczy. Bus zapełni się z godziny na godzinę, później ludzie siedzieli nawet na tych worach :). Zrobiło się już ciemno, a my nawet nie wiemy jak duża jest wieś na skrzyżowaniu i czy w ogóle cokolwiek tam jest. Z nikim w busie po angielsku się nie da dogadać. Na miejscu okazuje się, że wszystko co potrzebne jest: otwarte knajpki z jedzeniem i jakiś motel niedaleko też nam wskazano. Powtórka z Chin. Tylko na migi: spać, jeść i pisanie cen na karteczkach - sama frajda. Motelik na drodze nr 8 zaraz za skrzyżowaniem - bardzo przyjemny. Rano po śniadaniu stanęłyśmy na drodze i nie minęło 10 minut, a już jechałyśmy do Ban Khoun Kham. Tam okazało się, że musimy czekać do 12 na transport do jaskini. Czas mijał na "połamanych" pogaduchach z kierowcami. Wiedziałyśmy, że ostatni bus z jaskini jest o 3 - nie zdążymy, więc może jak się zaprzyjaźnimy, to coś się wyczaruje :) W drodze do jaskini poznałyśmy szalone rodzeństwo Francuzów: Jan i Jesica. Na miejscu zapakowano nas do malutkiej chybotliwej łodzi z dwoma przewodnikami z latarkami i przygoda się rozpoczęła. Pochłonęła nas ciemność olbrzymiej groty. Światła latarek odbijały się po obszernym wnętrzu raz po raz natrafiając na skały groźnie wystające z wody. Łódeczka Francuzów dwukrotnie wpadła na mieliznę - tak to jest, gdy się ma szalonych przewodników, którzy chcą się z nami ścigać w ciemnościach. Łódeczka miała zanurzenie dość poważne. Woda była prawie na poziomie burty, więc co chwila wlewała się do środka. Co tam... klapek w ruch i płyniemy dalej. Miejscami grota zamienia się w obszerny hol albo sufit mamy tuż nad głowami. Co jakiś czas płyniemy wąskimi korytarzami zbierając ostro zakręty i wodę do łódki. Gdzieś w drodze w zupełnych ciemnościach przybijamy do plaży. Kamiennymi schodami zostajemy zaprowadzeni na wzniesienie. Tam włączono nam światło, które ujawniło przecudne kamienne kształty tworzone przez naturę. Znów wróciliśmy do łódek. Na końcu groty światło zaczęło nieśmiało przedzierać się do środka, a dzika zieleń rozlewała się po tafli wody. Wysadzono nas na lądzie w środku niczego i chwila konsternacji. My pokazujemy na łódź, a oni na las. Hmmm. Angielski - zero. Ok, jest tam jakaś wioska. Luz. Ale wartałoby jakoś wrócić. Na bilecie chyba było napisane "powrotny". W końcu wracamy. Znów dajemy pożreć naszą łupinkę przez ciemność groty na kolejne 7 km drogi powrotnej. Gdy tak suniemy wzdłuż majestatycznych cieni wielkich skalnych tworów i woda zalewa nogi po kostki w chybotliwej łódeczce, nadchodzi czas na rozmyślania. W jakich to wspaniałych miejscach udało nam się już być i ile przeżyć... i w ilu miejscach jeszcze będziemy... Nawet nam się nie śniło!
Dostać się do jaskini nie jest łatwo, ale też nie trudno - ot, po prostu transport w Laosie rządzi się swoimi prawami. Trzeba się z tym oswoić i później to już tylko frajda. Uciekając przez niekończącym się deszczem w Pakse wskoczyłyśmy do autobusu jadącego główną 13-stką na północ. Pragnę zauważyć, ze mimo wszystko standard autobusów jest wyższy niż w Polsce (wstyd!). Już pomijając Wietnam i Kambodżę, gdzie każdy autobus ma klimatyzację, opuszczane oparcie, dużo miejsca na nogi i dodatkowo są jeszcze autobusy sypialniane. W Laosie wprawdzie nie ma klimy, ale za to pół tuzina wiatraków wiruje nad głową i telewizorek z karaoke obowiązkowo (to by sobie mogli podarować :P). Droga niby prosta, ale nie obyło się bez przesiadek w środku niczego. Kolejny bus był zapakowany bagażami z każdej strony, a dodatkowo ostatnie parę rzędów zapchane było worami z czymś drobnoziarnistym. Zdecydowałyśmy się dojechać do skrzyżowania 13-stki i drogi nr 8, a później się zobaczy. Bus zapełni się z godziny na godzinę, później ludzie siedzieli nawet na tych worach :). Zrobiło się już ciemno, a my nawet nie wiemy jak duża jest wieś na skrzyżowaniu i czy w ogóle cokolwiek tam jest. Z nikim w busie po angielsku się nie da dogadać. Na miejscu okazuje się, że wszystko co potrzebne jest: otwarte knajpki z jedzeniem i jakiś motel niedaleko też nam wskazano. Powtórka z Chin. Tylko na migi: spać, jeść i pisanie cen na karteczkach - sama frajda. Motelik na drodze nr 8 zaraz za skrzyżowaniem - bardzo przyjemny. Rano po śniadaniu stanęłyśmy na drodze i nie minęło 10 minut, a już jechałyśmy do Ban Khoun Kham. Tam okazało się, że musimy czekać do 12 na transport do jaskini. Czas mijał na "połamanych" pogaduchach z kierowcami. Wiedziałyśmy, że ostatni bus z jaskini jest o 3 - nie zdążymy, więc może jak się zaprzyjaźnimy, to coś się wyczaruje :) W drodze do jaskini poznałyśmy szalone rodzeństwo Francuzów: Jan i Jesica. Na miejscu zapakowano nas do malutkiej chybotliwej łodzi z dwoma przewodnikami z latarkami i przygoda się rozpoczęła. Pochłonęła nas ciemność olbrzymiej groty. Światła latarek odbijały się po obszernym wnętrzu raz po raz natrafiając na skały groźnie wystające z wody. Łódeczka Francuzów dwukrotnie wpadła na mieliznę - tak to jest, gdy się ma szalonych przewodników, którzy chcą się z nami ścigać w ciemnościach. Łódeczka miała zanurzenie dość poważne. Woda była prawie na poziomie burty, więc co chwila wlewała się do środka. Co tam... klapek w ruch i płyniemy dalej. Miejscami grota zamienia się w obszerny hol albo sufit mamy tuż nad głowami. Co jakiś czas płyniemy wąskimi korytarzami zbierając ostro zakręty i wodę do łódki. Gdzieś w drodze w zupełnych ciemnościach przybijamy do plaży. Kamiennymi schodami zostajemy zaprowadzeni na wzniesienie. Tam włączono nam światło, które ujawniło przecudne kamienne kształty tworzone przez naturę. Znów wróciliśmy do łódek. Na końcu groty światło zaczęło nieśmiało przedzierać się do środka, a dzika zieleń rozlewała się po tafli wody. Wysadzono nas na lądzie w środku niczego i chwila konsternacji. My pokazujemy na łódź, a oni na las. Hmmm. Angielski - zero. Ok, jest tam jakaś wioska. Luz. Ale wartałoby jakoś wrócić. Na bilecie chyba było napisane "powrotny". W końcu wracamy. Znów dajemy pożreć naszą łupinkę przez ciemność groty na kolejne 7 km drogi powrotnej. Gdy tak suniemy wzdłuż majestatycznych cieni wielkich skalnych tworów i woda zalewa nogi po kostki w chybotliwej łódeczce, nadchodzi czas na rozmyślania. W jakich to wspaniałych miejscach udało nam się już być i ile przeżyć... i w ilu miejscach jeszcze będziemy... Nawet nam się nie śniło!
Po powrocie na przystanek okazało się, że pan, do którego cały czas się uśmiechałam, poczeka na nas ze swoim saw...- coś tam, czyli tym tutejszym transportem - taki ciężarówko-tuktuk. Super, bo było już po 4-tej. Nocleg znaleźliśmy bez problemu, ale gorzej z kolacją. Za to ludzie we wsi bardzo mili. Pogaduchy przy beerlao z Francuzami i następnego dnia jedziemy do stolicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz