Same pyszności i piwko beerlao w malej uliczce wśród ludzi z całego świata.Tak wiec Luang Prabang to było prawdziwe obżarstwo i powrót do normalnego laotańskiego życia po pobycie w szalonym Vangvieng. Po posileniu się rano także wybornymi kanapkami poszłyśmy na zwiedzanie miasta. Pogoda jakoś nam dopisywała. Nie pada jak w ciągu poprzednich dni. Przed palącym słońcem chowamy się w cieniu i ochładzamy owocowymi shake'ami. Wieczorkiem zbiera się grupka z GH i idziemy na piwko. Kolejne dni spędzamy na rzeczonym obżarstwie, zwiedzaniu miasta i okolicy. Po drugiej stronie Mekongu jest zupełnie inny świat. Wędrujemy przez zielone pola pomiędzy wioskami. Wokół nas biegają dzieci i psy. Gdzieś w zieleni odkrywamy malutkie świątynie. Przystając na kawę z lodem w lokalnej knajpce doświadczamy laotańskiej gościnności po raz kolejny. Lokalsi zapraszają nas do wspólnej michy, z której jedzą palcami. W drodze powrotnej czekając na łódź zostajemy poczęstowane lao homemade whisky. W przystani trwa impreza. Panie serwują jedzonko oczywiście "na paluchy", a panowie rządzą bimberkiem. Eh Lao lao. Czas płynie tu jak zwykle błogo. Deszcz leje tylko wieczorami, na szczęście - powietrze staje się bardziej znośne, a pogoda barowa w sam raz na wieczór. Znajduję Blue Ice bar, gdzie chodzą głównie miejscowi albo biali miejscowi :). Znów powitanie kieliszkiem lao whysky, bilard do późna w nocy i rozmowy na temat plusów i minusów życia w Laosie. Trzeba w końcu wybadać grunt jeśli chce się przenieść do Azji. A Laos, zwłaszcza błogie Luang Prabang, jest po prostu wspaniałe.
środa, 21 września 2011
Luang Prabang - gościnności nie ma końca
Same pyszności i piwko beerlao w malej uliczce wśród ludzi z całego świata.Tak wiec Luang Prabang to było prawdziwe obżarstwo i powrót do normalnego laotańskiego życia po pobycie w szalonym Vangvieng. Po posileniu się rano także wybornymi kanapkami poszłyśmy na zwiedzanie miasta. Pogoda jakoś nam dopisywała. Nie pada jak w ciągu poprzednich dni. Przed palącym słońcem chowamy się w cieniu i ochładzamy owocowymi shake'ami. Wieczorkiem zbiera się grupka z GH i idziemy na piwko. Kolejne dni spędzamy na rzeczonym obżarstwie, zwiedzaniu miasta i okolicy. Po drugiej stronie Mekongu jest zupełnie inny świat. Wędrujemy przez zielone pola pomiędzy wioskami. Wokół nas biegają dzieci i psy. Gdzieś w zieleni odkrywamy malutkie świątynie. Przystając na kawę z lodem w lokalnej knajpce doświadczamy laotańskiej gościnności po raz kolejny. Lokalsi zapraszają nas do wspólnej michy, z której jedzą palcami. W drodze powrotnej czekając na łódź zostajemy poczęstowane lao homemade whisky. W przystani trwa impreza. Panie serwują jedzonko oczywiście "na paluchy", a panowie rządzą bimberkiem. Eh Lao lao. Czas płynie tu jak zwykle błogo. Deszcz leje tylko wieczorami, na szczęście - powietrze staje się bardziej znośne, a pogoda barowa w sam raz na wieczór. Znajduję Blue Ice bar, gdzie chodzą głównie miejscowi albo biali miejscowi :). Znów powitanie kieliszkiem lao whysky, bilard do późna w nocy i rozmowy na temat plusów i minusów życia w Laosie. Trzeba w końcu wybadać grunt jeśli chce się przenieść do Azji. A Laos, zwłaszcza błogie Luang Prabang, jest po prostu wspaniałe.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz