Pogoda nam nie dopisuje, ale mimo wszystko wybieramy się do podobno najpiękniejszego wodospadu w okolicy: Tat Fan. Na dworcu wpakowano nas w tutejszy transport podmiejski czyli coś w rodzaju małej ciężarówki z siedzeniami pod plandeką. I czekamy... bo godzin odjazdów nie ma. Jak się zapełni, pojedziemy. Pod nos przywędrował nam cały pobliski market. Gotowe dania z ryżu w sam raz na drogę, bagietki, owoce, rybki oraz odzież dla dzieci. Towarzystwo mamy przednie i straasznie wygadane, szkoda tylko że nie rozumiemy nic. W końcu ruszamy. Ostatecznie więcej było bagażu niż ludzi, ale to okazało się tu standardem. W drodze moje włosy znów zostały poddane dokładnemu badaniu, później zostałyśmy poczęstowane rambutanem. Ogólnie etno-tour jak trzeba. Do wodospadu z głównej drogi nie było daleko, ale i tak zostałyśmy zwinięte przez laotańskich Niemców do toyoty i dalej wraz z nimi próbowałyśmy przedostać się przez błotnisty, gęsto porośnięty stok do podnóża wodospadu. Mimo pomocy wielkiej maczety nie dało się. Cóż, widok z góry tez jest niesamowity. W okolicy liczne plantacje kawy. Powoli zaczynamy myśleć o jakimś aromatycznym kubeczku - pytamy w sklepikach i knajpeczkach po drodze na kolejny wodospad i nic! (W Azji jest tak, że sklepiki i knajpki są przy prawie co drugim domostwie w miasteczku czy wsi.) Wokoło kawa, pod nogami kawa, żywopłot z kawowych krzaków, kawowe szkółki, ale jak kubka kawy nie było, tak nie ma. W końcu odnajdujemy opustoszałą knajpkę przy głównej drodze. Banany pieką się na blasze i pusto. Ktoś z ulicy krzyknął do środka i po dłuższej chwili wyszła zaspana pani. Przynajmniej uratowaliśmy pani banany. Kwintesencja Laosu. Nikomu tu się nie spieszy i wszystko dzieje według czasu lao. Nasze poszukiwania zostały nagrodzone wyśmienitymi wielkimi kubkami gęstej kawy z lodem. Po chwili odpoczynku czas złapać jakiś transport z powrotem. Nie ma problemu. Po 2 minutach zatrzymuje się wypasione terenowe cacko z trzema panami w garniakach. Podwożą nas dłuższy kawałek. Później spacerek po okolicy i kolejny transport. Na dobre rozpadało się już po naszym powrocie, ale na nieszczęście nie chciało przestać już wcale, więc ewakuowałyśmy się na północ.
piątek, 9 września 2011
Bolaven Platau - w poszukiwaniu kubka kawy
Pogoda nam nie dopisuje, ale mimo wszystko wybieramy się do podobno najpiękniejszego wodospadu w okolicy: Tat Fan. Na dworcu wpakowano nas w tutejszy transport podmiejski czyli coś w rodzaju małej ciężarówki z siedzeniami pod plandeką. I czekamy... bo godzin odjazdów nie ma. Jak się zapełni, pojedziemy. Pod nos przywędrował nam cały pobliski market. Gotowe dania z ryżu w sam raz na drogę, bagietki, owoce, rybki oraz odzież dla dzieci. Towarzystwo mamy przednie i straasznie wygadane, szkoda tylko że nie rozumiemy nic. W końcu ruszamy. Ostatecznie więcej było bagażu niż ludzi, ale to okazało się tu standardem. W drodze moje włosy znów zostały poddane dokładnemu badaniu, później zostałyśmy poczęstowane rambutanem. Ogólnie etno-tour jak trzeba. Do wodospadu z głównej drogi nie było daleko, ale i tak zostałyśmy zwinięte przez laotańskich Niemców do toyoty i dalej wraz z nimi próbowałyśmy przedostać się przez błotnisty, gęsto porośnięty stok do podnóża wodospadu. Mimo pomocy wielkiej maczety nie dało się. Cóż, widok z góry tez jest niesamowity. W okolicy liczne plantacje kawy. Powoli zaczynamy myśleć o jakimś aromatycznym kubeczku - pytamy w sklepikach i knajpeczkach po drodze na kolejny wodospad i nic! (W Azji jest tak, że sklepiki i knajpki są przy prawie co drugim domostwie w miasteczku czy wsi.) Wokoło kawa, pod nogami kawa, żywopłot z kawowych krzaków, kawowe szkółki, ale jak kubka kawy nie było, tak nie ma. W końcu odnajdujemy opustoszałą knajpkę przy głównej drodze. Banany pieką się na blasze i pusto. Ktoś z ulicy krzyknął do środka i po dłuższej chwili wyszła zaspana pani. Przynajmniej uratowaliśmy pani banany. Kwintesencja Laosu. Nikomu tu się nie spieszy i wszystko dzieje według czasu lao. Nasze poszukiwania zostały nagrodzone wyśmienitymi wielkimi kubkami gęstej kawy z lodem. Po chwili odpoczynku czas złapać jakiś transport z powrotem. Nie ma problemu. Po 2 minutach zatrzymuje się wypasione terenowe cacko z trzema panami w garniakach. Podwożą nas dłuższy kawałek. Później spacerek po okolicy i kolejny transport. Na dobre rozpadało się już po naszym powrocie, ale na nieszczęście nie chciało przestać już wcale, więc ewakuowałyśmy się na północ.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz