Spacer przez park zajmuje tylko około 4-4,5 godziny, ale to 4-4,5 godziny pełne zachwytu nad otaczającą nas dziką dżunglą lub zjawiskami krasowymi. Wielkie komnaty, ciemne tunele, malunki naskalne, tysiące piszczących nietoperzy. Z każdym krokiem robi się coraz ciekawiej. Nawet w drodze powrotnej tą samą ścieżką odkrywamy nowe widoki lub spotykamy nowe zwierzęta.
Naprawdę warto się tu pofatygować. Nawet pomimo pozornie skomplikowanego transportu trasę z Miri do parku pokonuje się bardzo sprawnie i można to zrobić nawet w jeden dzień. Do Miri dostaliśmy się z KK samolotem. Nie wiem czym to spowodowane, ale od razu w Sarawaku można wyczuć przyjemniejszą atmosferę niż w Sabah. Ludzie są bardzo pomocni i nikt z nas sobie nie kpi. W informacji turystycznej pani nam wyjaśniła wszystko szczegółowo jak głupim, a przy okazji obdzwoniła parę parków, które chcemy zwiedzić później i zrobiła dla nas rezerwacje. Doszliśmy do wniosku, że przyjemniej będzie spędzić noc w parku niż w mieście. Zapakowaliśmy nasze manatki do busa 33A (2RM) stojącego zaraz przy biurze informacji, który nas dowiózł do Pujut Corner Bus Terminal. Autobusy w kierunku Niah junction (10RM) jeżdzą co 30min, więc też poszło szybko. Na miejscu byliśmy po 1 i pół godziny. Tutaj już innego wyjścia nie ma i bierzemy taksówkę za 25RM pod samą siedzibę parku. Czasem jeżdżą spod skrzyżowania busy, ale tylko wtedy gdy jest więcej ludzi. Także z Miri jest bezpośredni autobus do parku, ale tylko w szczycie sezonu. Cóż. Nie narzekamy, bo przynajmniej w parku cicho i spokojnie. Na noc jesteśmy jedynymi gośćmi nawet pomimo tego że dziś jest piątek. Cały park dla nas. Siedzimy nad rzeką pod znakiem "uwaga krokodyle" i sączymy powoli lokalną whisky odganiając się co jakiś czas od nisko przelatujących nietoperzy. W kafeterii parku można dostać jedzenie za przyzwoitą cenę 5RM co jest miłą niespodzianką, ale po przeżyciach w Sukau zabraliśmy ze sobą tyle jedzenia, że nie mieliśmy okazji skorzystać. Nawet ceny za zakwaterowanie nie są wysokie, zwłaszcza dla większych grup. Pokój na cztery osoby z łazienką kosztuje tylko 42RM. To chyba pierwszy pokój z łazienką jaki mamy w Malezji (wliczając kontynent). Cztery takie pokoje wychodzą na przestronny salon i kuchnię. Wszystko mieści się w uroczym drewnianym domku. Jako że byliśmy sami, wszystko było tylko dla nas. Spędzilśmy tu bardzo miły wieczór.
Z samego ranka po wielkiej misze sałatki z kukurydzy i tuńczyka wyruszamy na szlak. Przekraczamy rzeczkę łódeczką, zwiedzamy małe archeologiczne muzeum i zaczyna się. Dżungla jest o wiele gęstsza i głośniejsza niż ta w okolicach Sukau. Mimo że tu idziemy po drewnianych kładkach i tak jest ciekawiej. Prawie co trzeci krok spod stop uciekają nam jakieś gady. Nad nami skaczą z drzewa na drzewo szalone wiewióry i małpy. Powoli zbliżamy się do jaskiń. Skały porośnięte są dziką dżunglą, która stara się wedrzeć w każdą ich szczelinę. Pierwsza jaskinia jest mało imponująca choć ciekawa. W przeszłości była zamieszkana przez zbieraczy gniazd. Dalej mijamy stanowiska archeologiczne zamknięte w 1993 roku i wchodzimy do Wielkiej Groty. Wita nas zatęchły zapach nietoperzego łajna, którego stosy leżały dosłownie wszędzie, pokrywając większość podłoża. Nietoperzy pisk towarzyszy nam przez cale zwiedzanie olbrzymich ciemnych czeluści. Bez latarki tu ani rusz. To chyba największa jaskinia jaką w życiu widziałam. Spektakularne! Niesamowita przestrzeń. Światło z nielicznych otworów oświetla ogromne skalne twory. Zdjęcia nie obejmą tego ogromu, zobaczyć musicie to sami. W pewnym momencie wchodzimy w tunel i już nie dochodzi tu żadne światło. Zostajemy sami z naszymi małymi latareczkami i piskiem nietoperzy. W następnej jaskini znajdują się rysunki naskalne. Są one jednak dość wyblakłe i ogrodzone gęstą siatką więc ciężko je wypatrzeć. W drodze powrotnej spotykamy coraz więcej turystów. Park zapełnia się, ale białych jest tylko garstka.
Droga z parku do Miri przebiega nam znów bardzo sprawnie. Z taksówki wręcz przeskakujemy do autobusu. Popołudnie i wieczór mamy na zwierzenie miasta. Miri jak zresztą cała Malezja jest napakowane Chińczykami i chińskimi restauracjami. Powracają wspomnienia chińskich smaków. Pierożki, chińskie zupy, bułki faszerowane kurczakiem czy słodką fasolą. Jedzenie jest tu tańsze niż w KK. Następnego dnia mamy samolot do Mulu.
Mały dopisek po zwiedzeniu jaskiń w Mulu: Hmmm cóż. Trzeba powiedzieć, że szczena opadła mi po raz drugi i Deer cave w Mulu powaliła mnie po prostu brutalnie na łopatki. Więcej plus zdjęcia przy odpowiednim poście.
Z samego ranka po wielkiej misze sałatki z kukurydzy i tuńczyka wyruszamy na szlak. Przekraczamy rzeczkę łódeczką, zwiedzamy małe archeologiczne muzeum i zaczyna się. Dżungla jest o wiele gęstsza i głośniejsza niż ta w okolicach Sukau. Mimo że tu idziemy po drewnianych kładkach i tak jest ciekawiej. Prawie co trzeci krok spod stop uciekają nam jakieś gady. Nad nami skaczą z drzewa na drzewo szalone wiewióry i małpy. Powoli zbliżamy się do jaskiń. Skały porośnięte są dziką dżunglą, która stara się wedrzeć w każdą ich szczelinę. Pierwsza jaskinia jest mało imponująca choć ciekawa. W przeszłości była zamieszkana przez zbieraczy gniazd. Dalej mijamy stanowiska archeologiczne zamknięte w 1993 roku i wchodzimy do Wielkiej Groty. Wita nas zatęchły zapach nietoperzego łajna, którego stosy leżały dosłownie wszędzie, pokrywając większość podłoża. Nietoperzy pisk towarzyszy nam przez cale zwiedzanie olbrzymich ciemnych czeluści. Bez latarki tu ani rusz. To chyba największa jaskinia jaką w życiu widziałam. Spektakularne! Niesamowita przestrzeń. Światło z nielicznych otworów oświetla ogromne skalne twory. Zdjęcia nie obejmą tego ogromu, zobaczyć musicie to sami. W pewnym momencie wchodzimy w tunel i już nie dochodzi tu żadne światło. Zostajemy sami z naszymi małymi latareczkami i piskiem nietoperzy. W następnej jaskini znajdują się rysunki naskalne. Są one jednak dość wyblakłe i ogrodzone gęstą siatką więc ciężko je wypatrzeć. W drodze powrotnej spotykamy coraz więcej turystów. Park zapełnia się, ale białych jest tylko garstka.
Droga z parku do Miri przebiega nam znów bardzo sprawnie. Z taksówki wręcz przeskakujemy do autobusu. Popołudnie i wieczór mamy na zwierzenie miasta. Miri jak zresztą cała Malezja jest napakowane Chińczykami i chińskimi restauracjami. Powracają wspomnienia chińskich smaków. Pierożki, chińskie zupy, bułki faszerowane kurczakiem czy słodką fasolą. Jedzenie jest tu tańsze niż w KK. Następnego dnia mamy samolot do Mulu.
Mały dopisek po zwiedzeniu jaskiń w Mulu: Hmmm cóż. Trzeba powiedzieć, że szczena opadła mi po raz drugi i Deer cave w Mulu powaliła mnie po prostu brutalnie na łopatki. Więcej plus zdjęcia przy odpowiednim poście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz