Przylecieliśmy bardzo późno w nocy więc pierwsze co robimy na Borneo: idziemy spać:) Wymieniliśmy się jeszcze numerami z szalonymi Polkami, które poznaliśmy na lotnisku. Jak to Polak z Polakiem - napić się będzie trzeba :P Mieliśmy zarezerwowane miejsce w Beachhouse zaraz nieopodal by się nie włóczyć taksówkami o dziwnej porze. Na miejscu niepodzianka: dorm zajęty i dostajemy dwójkę w cenie dormu.
Hotelik przyjemny ale wokół nie ma kompletnie nic. Tylko plaża i drogie restauracje. Trudno znaleźć nawet tanie jedzenie więc wczesnym rankiem zbieramy wywiad od backpackerów w hostelu co jak i gdzie i jedziemy do centrum. W mieście nie ma w sumie nic ciekawego, ale ma swój urok i nam się bardzo podoba. Ceny za cokolwiek przyprawiające żuchwę o upadek, ale to tylko pierwsze wrażenie. Szybko odnajdujemy tani hotelik Gaya, który nam ktoś polecił i mimo że bardzo podstawowo, to czysto i milo. Nawet nie mogliśmy uwierzyć, ale codziennie sprzątają pokoje i zmieniają ręczniki za jedyne 25RM za dwuosobowy pokój! Dla porównania dorm w "backpackerskich" napuszonych hostelach od 20RM. Szybko także znaleźliśmy tanie jedzenie. Na ulicy Gaya czyli zaraz koło hotelu można zjeść posiłek za 4-5RM i jaki wybór!! Każda kuchnia świata! Jedzenie wyśmienite. Nie polecam tylko kawy po wietnamsku w wietnamskiej restauracji. Stęskniona za ta niesamowita kompozycja smaku, aromatu i gęstej konsystencji zamówiłam sobie mimo wysokiej nawet jak na Malezję ceny. Eh szkoda mówić, rozpuszczalna Neskafe w supermarkecie jest lepsza (dla uściślenia: w Azji w sklepie wszystko instant można sobie od razu zalać - zupki, kawę, herbatę, makarony). Jak już przy jedzeniu jesteśmy, to nad wodą na wschód od Central Point od około 4 rozkłada się olbrzymi market nocny. Przepyszności. Owoce morza wszelkiej maści i inne smakołyki. Choć co do świeżości ryb mieliśmy duże wątpliwości albo wręcz żadnych. Widzimy jak wyciągają już upieczone ryby z pudła. Pytamy: -Wczorajsze? -Tak, ale tam są też świeże. Hi hi. Sprawdzamy te świeże albo powiedzmy nieupieczone. Oczy czerwone jak maki - ryba leży już minimum 3-4 dni, eh. Tak czy owak kurczak z grilla był wyśmienity. Jest jedno niesamowite miejsce - choć już troszkę droższe - z naprawdę świeżymi owocami morza, ale zgubiliśmy je, więc nie powiemy gdzie to było. Wiem tylko, że naprzeciwko był mały hotel Lawenda. Danie wybiera się przy wielkich akwariach w których pływa, czołga się, pełza, unosi się dosłownie wszystko, co można sobie wyobrazić. Dla maniaków tego typu smakołyków - raj. Kota to także centra handlowe; jedno przy drugim. Po szybkim zapoznaniu się z miastem umawiamy się z wspomnianymi wcześniej Polkami na spotkanie pod jednym z centrów handlowych. Tam na każdym kroku Mikołaje i choinki. Co za dziwny kraj. Niewiele osób w tym muzułmańskim kraju ma tu pojęcie o Jezusie, ale każdy cieszy się świętami. Zabieramy dziewczyny na naszą ulicę, bo tu najlepsza atmosfera. Dziś nawet jakiś wielki koncert metalowy, a obok stajenka! I śnieg! Że co?! Hi hi! Sztuczny śnieg, hi hi... I stajenka. Hi Hi.. Co za kraj. Hi hi. Jak głupi skaczemy pod dmuchawą ze sztucznym śniegiem, a co tam. Przez najbliższe 4 dni będzie tu festiwal bożonarodzeniowy. Ale dlaczego od 11go do 15go? Eh. Co za dziwny kraj. Hi hi. Przedostajemy się na pobliską Beach Street, gdzie w BBcafe spędzamy bardzo miły wieczór. Dziewczyny - Monika i Karolina - są w trakcie szalonej podróży. W planach wieczór panieński w Vang vieng w Laosie, wesele na Puket i sylwester na Fullmoon party na Koh Panghan. To się nazywa dobra zabawa! Pozdrawiamy serdecznie!
Zrobiliśmy sobie przerwę od miasta, by zwiedzić trochę południa. Wracamy do KK jeszcze przed wylotem do Miri i jak to zawsze nam się przytrafia, zawieramy znajomości z lokalnymi, bawimy się wyśmienicie i lokalnie. Hi hi. Pierwsi naprawdę mili Malezyjczycy jakich spotkaliśmy do tej pory wliczając w to Malezję kontynentalną! Ostatniego dnia naszego pobytu w mieście na pożegnanie mamy pokaz sztucznych ogni. Fajowo!! Największy i najgłośniejszy jaki w życiu widziałam. Święta, Święta!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz