Po drodze odkrywaliśmy kolejne znaki przeszłych katastrof. Spalone, na wpół zasypane popiołem i porosłe już roślinnością domy. Samotnie stojące osmolone ściany, pola zastygłej lawy i mnóstwo drobnego podtopionego sprzętu.
W Yogji ostrzegali nas miejscowi że jak pogoda zacznie się psuć to lepiej szybko od wulkanu się oddalić. Erupcji żadnej jednak nie było i szczęśliwie pognaliśmy z wiatrem w stronę świątyni Prambanan. Tutaj w centrum turysty posililiśmy się darmową kawką i poszliśmy zwiedzać. Nie dalej niż parę metrów za bramką zaczęły się kolejne sesje fotograficzne z naszym udziałem. Tutejszy kompleks hinduistycznych świątyń może nie powala ale jest całkiem ciekawy i zupełnie inny niż miejsca które widziałam do tej pory. W otaczającym światynie parku zwiedziliśmy także małe muzeum i zagrodę z rogatymi słodkimi zwierzątkami. Po lunchu znów wskoczyliśmy na nasze maszyny by pognać przed siebie. Pogoda nam tego dnia nie sprzyjała. To pada, to przestaje. Eh. W drodze powrotnej już w Yogjakarcie zagłębiamy się w uliczki dzielnicy czy tez
wioski Katagede słynącej z wyrobów ze srebra. Oprócz niezliczonych małych i dużych sklepów jubilerskich trafiliśmy na wieczorny market w sam raz na kolację. Ludzie w wiosce bardzo życzliwi i jak to bywa w Azji ciekawscy i zaczepni a biżuteria i różnego rodzaju srebrne ozdoby to robota na wysokim poziomie. Poplątaliśmy po wąskich uliczkach znajdując drzewa rambutanowe, mangowe i krzewy chili. Zycie płynie tu powoli i spokojnie a ludzie zbierają się na kolację przy pojedynczych przydrożnych warungach.
Dnia trzeciego już na motocykl się nie wybraliśmy. Dość już mamy jawajskiego ruchu drogowego. O, dość!! Pochłonęło nas miasto bez litości.
drobnych biznesmenów od wszystkiego i niczego oraz sklepików pełnych różnorakich wyrobów
nie-potrzebnych. Nie ma to jak się dobrze z lokalnymi bawić. Tutaj każdy do nas zagaduje, gdyż jak nie zagada to interesu nie będzie. Ulica wieczorem zapełnia się kapelami grającymi na wszystkim, rikszami, turystami i klimat panuje wyśmienity. Jeden artysta batiku z okolicznej galerii próbował nam nawet pomóc znaleźć whisky i wino bo ile to można piwo Bintang pić, a tu w sklepach alkoholu nie ma. Więc: 10 metrów od głównej drogi Warung po lewej. Szybko jednak doszliśmy do wniosku, że niczego domowego dla zdrowia naszej wątroby próbować nie będziemy i zostanie nam widać poczekać na wina argentyńskie. Cóż :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz