poniedziałek, 28 listopada 2011

Lovina - przez morze na holu

Małe miasteczko przy brudnej napakowanej łodziami plaży nie ma do zaoferowania zupełnie nic poza polowaniem z aparatem na delfiny. A jednak! Gdzieś pomiędzy marketowymi straganami, małymi rodzinnymi sklepikami, cichymi resortami i tanimi restauracjami znajdujemy jakąś dziwną balijską autentyczność. I ludzie mili jak nigdzie na wyspie. Ktoś pierwszy raz mówi nam dziękuję i dzień dobry po indonezyjsku, śpiewa nam balijskie piosenki albo zaprasza pod sklep na pogaduchy przy bintangu.
Nawet brudna plaża zaczyna nabierać innego wyrazu kiedy spod nadmorskich zagród na plażę wybiegają półnagie dzieciaki wraz ze stadem kurczaków. Także tutejsi turyści są inni. Nie ma aż tylu australijskich imprezowiczów jak w Kucie ani egzaltowanych Europejczyków z Ubud. Mamy szczęście - jest poza sezonem, normalnie tu tłoczno jak wszędzie. Na dodatek miejsce, które poleciła nam Ewelina okazuje się naprawdę przyjemne, a cena 100tys/2os za te warunki - super. Mamy przestronny, jasny, czyściusieńki balijski bungalow z wyjściem na ogród. Niedaleko także basen. To chyba najlepszy nocleg podczas mojej podróży. Żyć nie umierać. Obok naszego hotelu na końcu ulicy Laviana znajdujemy wyśmienitą restauracyjkę - Warung Made. Same rarytasy. Budynek dalej znajduje się Mr Delphin, gdzie panuje zawsze miły klimat, a wieczorkiem siadywałam z balijskimi chłopakami pograć na gitarze. Nasza okolica jest o wiele przyjemniejsza od centrum napakowanego przez knajpy i turystów. Życzliwi lokalni zapraszają to tu to tam na pogaduchy. Nawet zwykle nieprzyjemni, nachalni sprzedawcy pamiątek witają nas każdego dnia z uśmiechem po tym jak w ramach zemsty chcieliśmy im sprzedać pustą plastikową butelkę po wodzie mineralnej za 10 tys. Pierwszego wieczoru żegnamy Anię, która wyjeżdża na dwa dni na snurkowanie do Amed i dalej już do Polski kończąc swoją trzymiesięczna podróż. Co się okłamywać. Arak czyli tutejszy spiryt lał się strumieniami i łzy gdzieś też pociekły po policzku. Będzie nam z Maxem Ani brakowało. Cały wieczór spędziliśmy na wspominaniu tego co się wydarzyło podczas wspólnej podróży od Bangkoku. Oj działo się, ale to już nie historie na Blog :P
Jednego ranka wybieramy się na polowanie za delfinami. Kapitan łodzi budzi nas o 5:40 rano. Eh. Mimo że tych niesamowitych ssaków było mnóstwo, wyskakujące bez ostrzeżenia z wody zwierzęta trudno było uchwycić na zdjęciu. Wokół za delfinami pływało paręnaście łódek. Na koniec zostaliśmy już tylko my. Wszyscy odpłynęli a nam nie chciał zaskoczyć silnik i tak sobie dryfujemy podsypiając nieco. W końcu zjawia się znajomy kapitana i bierze nas na hol. Hi hi i takie rzeczy mogą się człowiekowi przytrafić.
Poza leniuchowaniem w basenie i uczestniczeniem w codziennym życiu wioski oczywiście znów ruszamy na podbój balijskich autostrad. Deszcz jednak szybko zawraca nas z trasy. Stąd ruszamy na Jawę na wulkan Ijen który mam w planach odkąd zobaczyłam jedną relację na krakowskich slajdowiskach. W Lovinie mimo że byliśmy bardzo krótko, złapaliśmy niesamowity kontakt z lokalnymi. Pani w Warung Made kiedy usłyszała że wyjeżdżamy (za co dostałam po głowie od Maxa bo się nie powinno mówić że się wyjeżdża gdyż serwis może już nie być taki perfekcyjny - i racja, ale tu bylo inaczej) przygotowała wszystko jeszcze lepiej niż zwykle, a dodatkowo dostaliśmy gotowaną kukurydzę gratis. Wieczorów w Mr Delphin też będzie brak. Trzy gitarki, pięć głosów i wyśmienite tosty zrobione przez chłopaków w środku nocy.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz