piątek, 23 sierpnia 2013

Kuta alternatywnie czyli kosztowana palcami

Kolejne tygodnie spędziłam w Kucie i okolicy jeżdżąc od wioski do wioski odwiedzając potrzebujących, a wieczorami siedząc z nowo poznanymi przyjaciółmi w lokalnym barze w Legian grając na gitarach. Podczas mojej okazjonalnej współpracy z non-profit organizacją Sole Men zatrzymałam się u Bassa z Couch Sufingu. Jest to przemiły Indonezyjczyk z Jakarty. Apartament znajdował się jednak na dalekich przedmieściach Seminyak i choć panowała tu bardzo ciekawa totalnie nie skażona turystyką atmosfera, wszędzie stąd jest daleko. A przynajmniej za daleko na piechotę. Na miejscu za to jest taniutko. Nasi goreng (smażony ryż) w moim ulubionym warungu, gdzie kucharz pichci z animuszem szefa pięciogwiazdkowej restauracji kosztuje tylko 7 tys.
Z Bassem jednak wszędzie jeździłam skuterem. To na lunch do Seminyak , to piwko na plaży to kolacja w jakimś przydrożnym warungu. Mój nowy indonezyjski przyjaciel pomógł mi zrozumieć nazwy bardziej skomplikowanych potraw i pokazał wiele nowych miejsc. Wybraliśmy się na plaże dalekiego południa Bali jak Panang Panang słynną z dobrych warunków dla surferów, a innego dnia wybraliśmy się do Ubud. Dołączyła do nas Catlin, którą także wciągnęłam w body painting na koncercie charytatywnym. (zobacz post: jak uzbierać 30 tys $ w dwa dni) W Ubud byłam już podczas poprzedniej wizyty na Bali ale ciekawym doświadczeniem było zobaczenie jak się zmieniło. Okazało się jeszcze bardziej zatłoczone. Odwiedziłam ponownie Monkey forest usytuowane na końcu miasteczka i połaziliśmy po okolicy. Małpki wciągu ostatnich dwóch lat stały się jeszcze bardziej nachalne i teraz wskakują na każdego. Kuta także się zmieniła, wciąż jednak potrafiłam odnaleźć się bez mapy. Żeby być bliżej centrum wydarzeń zamieszkałam w Legian niedaleko miejsca w którym mieszkałam podczas ostatniego pobytu. Ceny poszły jednak w górę z 60 tys do 90 tys za jedną osobę w dwójce. Bo oczywiście muszę płacić za dwójkę ale zawsze dostane jakiś upust. Zawsze jestem tutaj czymś zajęta i czas płynie mi strasznie szybko. Z organizacją zaczynałam dzień czasem o 7 rano aby na czas dostać się do wiosek. Odwiedziłam miedzy innymi człowieka który spadł z palmy i od tego czasu czyli przez 6 lat leżał nieruchomo na gołej ziemi w swojej małej chacie rozwijając okropne odleżyny. Podobnie jak w większości przypadków rodziny nie stać na pomoc medyczną czy na fizjoterapie. Sole Men zawiózł pana do szpitala, zakupił specjalny materac a jeden z członków podarował wózek inwalidzki. Podczas mojej wizyty pacjent był już na wózku. Serah mówi że wygląda o wiele lepiej i szczęśliwiej. Sama promieniowała kiedy zobaczyła że wszystko jest na dobrej drodze. Rodzina ugościła nas smażonymi bananami i herbatą. Niesamowicie jest spędzać czas w wioskach gdzieś na końcu świata. Odwiedziłam także rodzinę o której wspomniałam w poprzednim poście oraz inne miejsca. Wszędzie spotykamy ludzi szczęśliwych na nasz widok. Daje mi to wiele satysfakcji. Podczas jednego z wyjazdów zabraliśmy dziecko z deformacjami po przebytym Polio do pomiaru na zamówienie wózka inwalidzkiego. (także niesamowite medyczne doświadczenie bo takie dzieci u nas już szczęśliwie ciężko znaleźć) YPAC to organizacja ufundowana przez jednego Australijczyka który stracił żonę w zamachu bombowym na Bali. Głównie skupia się na pomocy dzieciom z problemami z narządem ruchu. Za darmo zaopatrują dzieci w protezy, wózki i pomagają w fizjoterapii. Jeden z menadżerów oprowadził mnie po kolejnych salach gdzie powstają protezy oraz po salach ćwiczeń.
Z wypraw wracam około 5 raczej dość zmęczona upałem, długimi godzinami w samochodzie i pokryta pyłem z zakurzonych wiosek, ale z olbrzymią satysfakcją. Resztę dnia i noce spędzam w małym barze niedaleko mojego hotelu w którym zawsze ktoś gra na żywo. Miejsce to, to rodzinny biznes siódemki rodzeństwa. To bardzo dobre dzieciaki o ciepłych sercach dlatego zbierają wokół siebie kolejnych nieprzeciętnych ludzi i w barze zawsze panuje przyjemna rodzinna atmosfera czyli zupełny kontrast wobec szalonej klubowej Kuty. Jestem na Bali po raz kolejny i nie interesuje mnie zwiedzanie. Widziałam niezliczoną ilość świątyń, plaż i wodospadów teraz wole spędzić czas z ludźmi. Czas spędzony z Sole Men oraz w barze Batrus gdzie zostałam już częścią rodziny sprawia że mój pobyt na Bali jest w pełni satysfakcjonujący. Mam tu aż za dobrze. W barze często serwują mi jedzenie za free i zawsze ktoś kupuje kolejkę piw albo wokoło krąży butelka araku. Wszystko w rytm piosenek w języku Bahasa Indnesia. Odnalazłam także miejsca w których zapominam że jestem w niesławnej napakowanej Australijczykami Kucie. W większość zaprowadzili mnie przyjaciele pochodzący głównie z Sumatry. Nagle jedzenie i wszystko inne stało się o wiele tańsze, a przesiadywanie w małych warungach (lokalne jadłodajnie) to niesamowita kulturowa i jedzeniowa uczta.  Nauczono mnie także jeść palcami -poprawnie! Niby człowiek myśli że ot tak sobie będzie pakował jedzenie do gęby palcami, a tak naprawdę trzeba poznać technikę żeby miało to ręce i nogi. Dzięki Sole men i moim lokalnym znajomym odkrywam Bali, lokalne zwyczaje i kulturę w zupełnie innym wymiarze. Czasem ciężko odczuwając ją na swojej skórze.

Kuta nocą

Ubud: 






 Wyprawy z Sole Men


 Jedzonko!!!
 Kuta

 Friends :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz