piątek, 2 sierpnia 2013

Canggu-expaci i kokosy.

Postanowiłam przeskoczyć ostatnie dwa miesiące podróżowania po Australii i zacznę jednak od Bali. O Australii nadrobię później. Przepraszam za zamieszanie, ale zrobiłam się leniwa w pisaniu. Pierwszy tydzień spędziłam na wyspie w małej wiosce Canggu przy Echo Beach. Znalazłam się tu zupełnie przez przypadek i tak już zostałam, wciągnięta w środowisko tutejszych expatów. Jak się tu znalazłam....? Po prostu na lotnisku spytałam pewną trojkę młodych ludzi czy nie chcą dzielić taksówki do Kuty, a oni się zgodzili.
Tam mieli zakupić deskę surfingową i ruszyć dalej na jakąś surferską plażę o której w życiu nie słyszałam. Koniec końców pojechałam z nimi. Znaleźliśmy rewelacyjny pokój na całą naszą czwórkę za 30$. Co jest całkiem niezłą ceną. Na miejsce zajechaliśmy jednak bardzo późno ale pani gospodyni zgodziła się jeszcze ugotować nam kolacje i zasiedliśmy na tarasie ze świeczkami, a w około balijska architektura. Rewelacyjny początek przygody na Bali. Dnia następnego kiedy moi przyjaciele poszli surfować ja wybrałam się na spacer po plaży. Miejsce okazało się wspaniałe.Niewiele tu turystów. Na plaży jest parę restauracyjek i wielka świątynia wzniesiona z czarnego wulkanicznego kamienia. Panuje tu przyjemny wioskowy klimat. Ludzie są mili i uśmiechnięci i nie tak fałszywi jak to bywa w turystycznych miejscach. Na śniadanie zamówiłam sobie standardowo naleśniki z bananami i kawę. O balinezyjskich naleśnikach myślałam już od dawna. Niby takie nic a cieszy. Zwłaszcza gdy zajadając można obserwować poranne ceremonie balijskie i wracających z wody mokrych surferów. Z nowymi przyjaciółmi spędziłam 3 dni. Przyjechali tu na weekend z Singapuru. Tak sobie jeżdżą co parę tygodni-fajnie! Jednego wieczoru wybraliśmy się do Deus najdroższej restauracji w okolicy gdzie i tak w porównaniu z Australią jest tanio, a jedzenie jest rewelacyjne. Dodatkowo znajduje się tu sklep z motocyklami. Remontują i sprzedają stare maszyny za niebosiężne kwoty. Dnia drugiego postanowiłam sprawdzić lokalną spelunkę gdzie dnia poprzedniego widziałam małą imprezę. Szybko wciągnęłam się w towarzystwo. Okazało się że wszyscy to lokalni, znaczy mieszkający tu cztery lata albo dłużej i każdy ma ciekawą historie do opowiedzenia. Poznałam miedzy innymi producenta koncertów muzycznych który pracował z takimi kapelami jak U2 (trasa po Ameryce Południowej) Lady Gaga czy Rolling Stones, bilion-era z diamentowej rodziny z Afryki który ma tutaj sierociniec czy bankiera z Melbourne który nigdy nie miał karty bankomatowej i kasę trzyma w skarpecie. Wszyscy siedzą sobie w tej lokalnej spelunce którą ciężko nazwać barem gdyż sprzedają tu tylko piwo (jeden rodzaj - bintang) i wódkę (zawsze lana podwójnie czyli prawie pół dużej szklanicy) Ostatecznie postanowiłam zostać w Canggu dłużej. W barze zaoferowano mi nocleg za free jeśli będę dużo pić. oczywiście do ostatniego klienta. W końcu nie mam żadnych planów gdyż Bali widziałam jako tako podczas poprzedniego pobytu prawie dwa lata temu (ale ten czas leci) Teraz idę tam gdzie woła mnie przygoda. I wole siedzieć w małych przytulnych miejscach chłonąć klimat i angażować się w lokalne życie niż skakać z miejsca na miejsce. Wciąż się zastanawiam czy jechać na Lombok i Gili. W niedziele pożegnałam się z ludźmi którzy mnie tu przywieźli i po kolejnym dniu sączenia świeżych soków owocowych na plaży poszłam z nowymi znajomymi ze spelunki na koncert na plaży. Co niedziele jest tu wielka impreza na którą zjeżdżają się wszyscy z okolicy a nawet z Kuty czy Seminyak. Głównie bardziej wyrafinowane towarzystwo przyciągnięte przez olbrzymie BBQ z owoców morza. Poznałam tu kolejne osobistości. W nocy pojechałam z producentem na kolejny koncert do Seminyak.  Daryl zagrał z kapelą parę numerów, a ja robiłam za fotografa. Ale była zabawa! I tak kolejne dni mijały mi na plaży lub w barze lub włócząc się po malowniczej wiosce gdzie w cieniu balijskiej architektury wciągałam sok kokosowy z młodego kokosa i zaczepiałam lokalne dzieciaki. Poznawałam coraz więcej ludzi. Każdy jest tu otwarty a dodać do tego jeszcze mój charakterek i zrobiło się ciekawie. Po trzech dniach znałam tu tylu ludzi że wszyscy zaczęli myśleć że ja tu mieszkam już od dawna! Jednego wieczoru do stolika przysiadła się bardzo mila blondynka 43 lata a wygląda na 32. Wszyscy tu wyglądają niesamowicie zdrowo i zachowują młody charakter! Okazała się lokalną businesswoman. Rewelacyjna kobieta. Poprosiła mnie o pomoc w napisaniu listu do jej Babci która jest Polką i zaprosiła mnie na BBQ do swojej willi. Spędziłyśmy na plaży miły wieczór. Później zaczęły się schodzić inne osobistości (jak zawsze) bilion-er (który zawsze wygląda jak łachmaniarz) zaczął mówić o pokazie mody na który leci w weekend do Nowego Yorku a inni mówili o botoxie i takie dziwne rozmowy. BBQ następnego dnia okazało się ucztą w dodatku w niesamowitym klimacie binezyjskiej ekskluzywnej willi. Zobaczcie na zdjęcia bo to aż ciężko opisać. Poznałam tu kolejnych biznesmenów. Musze się przyznać że czułam się jak mała głupia dziewczynka pośród tych grubych ryb. Bardo dobrze się jednak bawiliśmy i każdy wymienił się ze mną Facebookiem. Jednym z tematów była filantropia i przeróżna charytatywna działalność. Zaczęłam także drążyć temat pod względem tego czy nie potrzebują jakiegoś lekarza bez doświadczenia przez ostatnie 3 lata. Ostatecznie Dona zorganizowała mi spotkanie w Kucie za parę dni. Yeah!!! Zobaczymy co się będzie działo, Do willi wpadłam także następnego dnia na śniadanie. Rewelacja ale także dziwne uczucie kiedy śniadanie robi mi służba! Poznałam także tu Denis która także ostatnio złamała twarz (no właśnie nie wszyscy wiedzą że w Australii roztrzaskałam prawy policzek na drobne kawałeczki i moja dalsza podróż stanęła pod znakiem zapytania-to już wiecie) Rozmawiałam z Denis o podejściu do wypadku i tak  rozmawiamy ze sobą jakbyśmy słyszały same siebie. Znaczy nasze charaktery i podejście do wielu problemów jest zupełnie identyczne... Ostatecznie okazało się że jest urodzona także 18 tego lutego jak ja!!! Ale dziwnie!! Dobrze mi płynął czas w tej wiosce. Po obcowaniu w Cairns głównie z młodymi backpackerami i ich dziwnymi problemami zmiana klimatu na starszych ludzi z nieco innym spojrzeniem na świat i niesamowitymi historiami była ciekawym odświeżeniem. Stałam się jeszcze lokalnym dziwadłem jako że nie serfuje (bo mam  połamaną twarz) nie medytuje, nie jeżdżę na motocyklu bo tu każdy jeździ i śpię w barze, który jest w dodatku nawiedzony. Ja tam widziałam duchy raz, śpiąc w jednym z nieużywanych pokoi na tyłach. Pokój jak z horroru z baldachimami nad głównym łóżkiem i staromodnym łóżeczkiem dla dziecka w rogu. Rano kiedy powiedziałam o tym właścicielowi jako żart (bo, a może mi się śniło) on na to że to prawda i że miał zamówić szamana ale mu się nie chce bo te duchy nie są groźne i jego córka też je widzi. Ha-ha co za dziwy na tej wyspie. Kiedy zaczęłam rozmawiać o takich dziwach ze znajomymi okazało się że niektórym też przytrafiły się dziwne paranormalne historie, które wymagały ceremonii oczyszczająco-poświęcających. Po tygodniu postanowiłam jednak ruszyć w nowe miejsce no i miałam spotkanie w Kucie z jedną z organizacji charytatywnych. Wyjechałam wraz z producentem który wracał do Londynu. Przynajmniej załapałam się na darmowy transport. W ostatnią noc odbyła się jeszcze pożegnalna impreza najpierw w naszej spelunce, a później w willi z basenem jednego ze znajomych. Na koniec nie obyło się bez przygód. Producent musiał  zapłacić za motocykl i za rachunek w barze (500$) i za noclegi itp, a tu  okazało się że karty zostały zablokowane przez bank ot tak. 3 godziny do samolotu i powstała wielka awantura. Eh Były bankier oczywiście znów próbował udowodnić wszystkim że trzymanie kasy w skarpecie jest lepszym rozwiązaniem hi-hi. Ostatecznie wszystko się wyjaśniło i producent dojechał na lotnisko, a ja do Kuty.







Moja śniadaniowa lokalizacja





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz