Wyjazd na wyspę Gili Trawangan był zupełnie spontaniczny i
zarazem chaotyczny, ale wyrwać się z Bali czasem trzeba. Pojechał ze mną Andy,
jeden ze znajomych z którymi spędzam tu czas. Podróżowanie z lokalnym w dodatku
po muzułmańskiej wyspie w praktyce nauczyło mnie lokalnej kultury. Oczywiście znałam całą regułę. Kobieta z tyłu, a facet załatwia wszystko ale jakoś nigdy nie miałam sposobności przekonać się o tym na własnej skórze. Tym razem jednak nie miałam wyboru.
Jak tylko ktoś się zorientował że ja jestem z tym facetem siedzącym gdzieś tam z tyłu rozmowa ze mną się urywała i z angielskiego
przechodzono na język indonezyjski. Ja oczywiście nic nie rozumiałam więc moja
frustracja czasem sięgała zenitu. Zwłaszcza że cała procedura transportu na
Gili Trawangan okazała się nieco skomplikowana, a ja nie wiedziałam w ogóle o co
chodzi. Czasem Andy nie chcąc ponownie napotkać mojego płonącego spojrzenia po
prostu chował się za drzwiami żebym mogła sobie spokojnie pogadać. Andy pochodzący z Sumatry zachowywał się jak rasowy turysta pozując do każdego zdjęcia z dumą wielkiego
odkrywcy pomimo że to jego drugi raz na wyspach. Niezmiernie mnie to bawiło i
co jakiś czas droczyłam się z nim nazywając go “bloody turist” (krwawy turysta –po angielsku oddźwięk tego
stwierdzenia jest powiedzmy mniej krwawy niż to brzmi po polsku ) Przejdźmy
jednak do całej procedury dojazdu na Gili: Najpierw bus z hotelu do Padangbai
Wyjazd miedzy 6.30 a 7 rano. Śniadanie złapaliśmy jak zawsze na ulicy czyli małe pakuneczki zawinięte w liście bananowca które pani nosi w koszu na głowie albo ktoś sprzedaje z motocykla.
Do wyboru rybka, kurczaczek albo coś tam jeszcze z ryżem i jakimiś warzywkami. Oczywiście jedzone palcami. W porcie zjawiliśmy się po niecałych 2 godzinach
jazdy. Na promie spędziliśmy kolejne
ponad cztery godziny. Byliśmy już na Lombok i tu kazano nam czekać ponad godzinę i pół na innych pasażerów, więc poszliśmy
na lunch do małego baru. W końcu wpakowano nas do rozklekotanego jeepa i pognaliśmy przez Lombok z południa na północ kolejne prawie 2 godziny. Co mnie ruszyło w krajobrazie tej wyspy to głównie spokój, przestrzeń i oczywiście brak
balijskiej architektury. Bali jest o wiele gęściej zaludniona. W porcie z łódkami na Gili z powodu tej dziwnej tutaj organizacji w końcu wybuchłam aż się
Andy schował ale cóż czasem trzeba. Myśmy mieli wykupiony cały pakiet od Kuty
na Gili a tu się muszę użerać na każdym przystanku. Dodatkowo w porcie kazano
mi dzwonić do agencji że niby ja nie mam ważnego biletu na łódkę. Wszystko się wyjaśniło oczywiście. W między czasie przyuważyłam jeszcze jak bileterzy chcieli wcisnąć dwóm francuzom że nie ma już łódek publicznych i muszą sobie łódkę wyczarterować za 350 tys!! Ale bzdura. Bilet
na łódkę to tylko 15 tys za ok 30 min jazdy po całkiem wzburzonych
wodach. Na wyspie byliśmy około 5 po południu. Od razu mnie się tu spodobało. To jak podróż w czasie! Wszędzie
drewniane zabudowania brak pojazdów silnikowych a tylko dorożki i rowery.
Wszystko znajduje się na jednej ulicy wzdłuż plaży w głąb lądu już tylko zabudowania wioskowe. Wyspa jest niewielka chyba przejść ją można w parę godzin. Znalezienie noclegu było nie lada wyzwaniem gdyż przyjechaliśmy w szczycie
sezonu. Wszędzie minimum 350tys (30$) albo brak miejsc. Andy popytał w około i ktoś wskoczył na rower by nam coś znaleźć ale bezskutecznie. W końcu po przejściu chyba przez całą wyspę ubłagałam bardzo dobry pokój za 250tys (połowa
ceny) aż Andy nie mógł uwierzyć. Po chwili relaksu ruszyłam na podbój wyspy. Przeszłam się z północnego krańca na południowy kraniec wioski. Był właśnie
czas kolacji więc wszystkie bary i restauracje były pełne. Na południe od przystani
znajduje się wielki market nocny gdzie ludzie w długich kolejkach czekają na
swoją kolej do posilenia się. Z każdej strony bucha ogień z grilla a cały market
zatopiony jest w gęstym dymie. Po
kolacji czas na party. Jako że nie ma tu co robić po zmroku a wyspa jest
malutka wszyscy z czasem zbierają się w jednym barze. Tylko ceny tu są dość wysokie. Eh. Rano na śniadanie postanowiłam znaleźć sobie jakiś tani bar na plaży. Nie jest to łatwe,
ale coś zalazłam i rozkoszowałam się widokiem czystej wody zajadając smażony
makaron z owocami morza za 2,5$. Co na tutejsze restauracje to tanio, ale można znaleźć tańsze jedzenie, o tym później. Gili słynie z nurkowania i
snurkowania. Do rafy można dostać się z plaży to tylko parę metrów albo można wykupić wycieczkę snurkowo- nurkową po
wszystkich trzech wyspach Gili: Trawangan , Meno i Air. Pechowo ostatnio wody są tu bardzo wzburzone i widoczność była bardzo kiepska. Pochodziliśmy z Andym nieco po wyspie. Uwielbiam
ten spokój. Ot taka wiocha ale przyjemna.
Lunch zakupiliśmy tradycyjnie z kosza pewnej gospodyni za niecałe 1$ za posiłek i z ciepłymi pakuneczkami z bananowych liści poszliśmy na północne plaże z dala ot tłumów. Dobrze było trochę odpocząć od Kuty i Bali. W drodze
powrotnej na Bali ponownie marnowaliśmy godziny na czekanie nie wiadomo na co i
dziwną tutejszą organizacje. Dodatkowo
z Portu Bangsal kazano nam wziąć dorożkę do jakieś restauracji która służy za
dworzec. Ja już się miałam kłócić ale
Andy powiedział że nigdy dorożką nie jechał. He he co za turysta, ale miał radochę, a ja z niego! W restauracji oczywiście przytrzymano nas na tyle by każdy zamówił posiłek. Typowe! Tym razem
busem zwiedziliśmy jeszcze większą część
wyspy i zatrzymaliśmy się na dłuższy postój w Mataram. Po prawie pięciu
godzinach na promie okazało się że musimy czekać kolejne cztery godziny na
kotwicy przed portem.Z powodu wysokich fal i zderzenia dwóch łodzi tego samego
dnia rano wytworzyła się w przystani długa kolejka. Łódź zapełniona była po brzegi.
Sala dla pasażerów była niewielka. Większość ludzi zajmowała każdy wolny kawałek pokładu. Ciężko było się nawet poruszać pomiędzy rozwleczonymi na pokładzie ciałami. Wszyscy zaczęli się buntować. Jakieś Niemki zaczęły szlochać
za cztery godziny mają samolot do Niemiec z Denpasar. Powstał plan by wyczarterować małą łódkę, bo ląd prawie na wyciągnięcie ręki, ale za dużo było chętnych. Każdy też zaczął być głodny. Nie dłużej niż pół godziny od ogłoszenia całej awarii Port się poddał i przepuszczono nas na początek kolejki. Dalej poszło już szybko chociaż powinni nas zawieść do hotelu, a wyrzucono nas na
postoju dla Bemo czyli dobre 2 kilometry od żądanego miejsca. Eh indonezyjski
biznes.Aha zdjęć nie ma. Poza jednym które szczęśliwie było na Facebooku. Reszta została skradziona wraz z moim komputerem. Buuu.
Na Gili T śniadanko z takim widoczkiem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz