czwartek, 11 kwietnia 2013

Great Ocean Road -czyste piękno natury

Wielkanoc w tym roku spędziłam na czterodniowej przygodzie wzdłuż słynnej Great  Ocean Road. Odwiedziłam zawody surferskie Rip Curl, biwakowałam 3 noce przy plaży, zobaczyłam Dwunastu Apostołów, a na koniec także Park Narodowy Grampians. W około natura, misie Koala, liczne kangury i zimna oceaniczna bryza. Cała wyprawa w towarzystwie 16-stu innych śmiałków z Couchsurfing.org
Było paru Niemców, paru Francuzów, jeden Anglik, Amerykanka ogólnie mix. Niektórzy tylko zwiedzali Australię inni przyjechali tu by pracować. Ekipa była wyborowa więc zabawa się udała mimo że wszystko było zaplanowane w ostatniej chwili. We środę zdecydowałam się jechać po krótkim spotkaniu pod biblioteką w centrum. We czwartek pakowanie i organizowanie śpiwora, maty i innych biwakowych spraw. Jedzenia na cztery dni gdyż w okolicy kiepsko ze sklepami. Nieco przed 5 rano (w nocy) przyjechał po mnie Eryk z Bradley’em i Mendy i chwile później dołączyliśmy do trzech innych aut w centrum Melbourne gdzie zaczęliśmy naszą wspólną wyprawę. Ruszyliśmy prosto autostradą do Johanas Beach na darmowe pole namiotowe. Camping znajduje się gdzieś w samym środku Great Ocean Road pomiędzy Otway NP a Dwunastoma Apostołami. Było to dobre posunięcie bo już pomimo wczesnej godzinie (9 rano) kiepsko było z miejscami. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w stronę Torqua niby w stronę powrotną, ale tym razem wzdłuż wybrzeża. Po drodze zjechaliśmy na chwile na Lighthouse Road gdzie można napotkać misie koala. Znaleźliśmy parę na drzewach ponad nami, a jednego nawet na ziemi. Dalej podziwiając malowniczy krajobraz GDO krętymi zakrętami dotarliśmy na zawody surferskie Rip Curl na słynnej Bell Beach. To ta sama plaża na której kręcono popularny film Point Break (polski tytuł „Na Fali”) z Patric Swayze i Keanu Reeves Jest to także podobno jedno z najlepszych miejsc surferskich na świecie. Zawody trochę mnie rozczarowały gdyż oczekiwałam lasek w bikini, półnagich osiłków, kolorowych koktajli, głośnej muzy itp - czyli tego wszystkiego co nam pokazują na filmach, a tymczasem na plaży ludzie kulili się w swoich ciepłych sweterkach. Raczej cicho i spokojnie. Tylko parometrowe fale głośno rozbijały się o brzeg. Wydarzenie jednak interesujące zwłaszcza dla Europejczyków dla których widok setki surferów czekających na fale albo już na fali to zupełnie coś nowego.
W drodze powrotnej w jednym z miasteczek przejechaliśmy przez sklep alkoholowy –dosłownie, bo to sklep alkoholowy drive thru i z muzyką na full i butelką whisky w jednej ręce ruszyliśmy przez malownicze krajobrazy GDO po raz kolejny. Wiatr we włosach potargał wiatr... ogólnie Australijski life style! Wieczór spędziliśmy przy ognisku na plaży zapoznając się z innymi mieszkańcami pola namiotowego. Dnia drugiego wyruszyliśmy (dość późno) na zachodnią część GDO. Tutaj droga oddala się nieco od linii brzegowej, ale co chwila zatrzymywaliśmy się by dojść do co ważniejszych punktów widokowych. Widok na Dwunastu Apostołów jest po prostu rewelacyjny. Kolejne miejsca także są zapierające dech w piersiach. Taki prawdziwy ocean to nie przelewki. Nieposkromiona siła tworzenia i niszczenia. Zobaczyliśmy jeszcze między innymi Grotto; Loch Ard Gorge, London Bridge i inne. Pogoda nam jednak przestała sprzyjać i w pewnym momencie zaczęło padać. Zdjęcia wyszły kiepskie i czasami bardzo spieszyliśmy się by wrócić do samochodów mając już powoli dość kolejnych... i kolejnych skał. Szkoda że nie udało nam się nacieszyć gorąco słoneczną plażą. Na lunch zatrzymaliśmy się w dość drogim Port Campbell. Później jeszcze na prysznic w publicznych toaletach w środku niczego i ruszyliśmy z powrotem na camping. Znów przyjechaliśmy grubo po zachodzie. Deszcz jednak nie przeszkodził nocnej zabawie i po tym jak cudem wpakowaliśmy się prawie wszyscy do jednego z większych namiotów impreza trwała prawie do rana.
Dnia trzeciego po późnym śniadaniu ruszyliśmy na krótkie trekingi po Otway N P. Było dość mokro (las deszczowy z wielkimi paprociami) i zimno. Grupa śmiałków wybrała się nawet wzdłuż rwącego strumienia na tropienie dziobaka. Wrócili ubłoceni po pachy, ale weseli. Wróciliśmy na camping tym razem wcześnie. Jeden samochód pojechał tylko na zakupy dla wszystkich. W prezencie przywieźli małe czekoladowe jajka wielkanocne, a także wielką paczkę frytek (chyba z 2 kilo). Wszyscy rzucili się na nie jakby głodowali przez parę dni ale to tylko z tego względu że były jeszcze ciepłe!! Na kampingu było dość zimno. 

Kontynuacja i dzień czwarty: W Grampians National Park 











1 komentarz:

  1. Dobrze Cię widzieć na zdjęciu i jak zwykle z gitarą.
    Pozdrowienia z Limanowej!

    OdpowiedzUsuń