Wylądowaliśmy w Dandenong Rangers po raz drugi. Tym razem by ścigać Kakadu po lesie i odkrywać schowane w gęstwinie rzeźby. Jak mówiłam rewelacyjne miejsce na wypad z miasta. Tym razem zaczęliśmy od stacji Belgrave. Trafiliśmy
akurat na odjazd słynnej kolejki parowej Puffing Billi. Jak dla mnie to przepłacona atrakcja. Ponad 30$ za przejażdżkę pociągiem. Co tam że bucha i
chucha Ze stacji przespacerowaliśmy się przez malowniczy las Sherbrook z
wielkimi drzewami paprotnymi do Grants Picknic Ground.
To takie zatłoczone miejsce piknikowe z publicznymi grillami i ławkami. Powodem dla którego zawitaliśmy w ten tłumek to mieszkające tutaj Kakadu. Ptaki aż pchają się na ręce! Mieliśmy tu fajna zabawę. Stad chcieliśmy się dostać do głównej drogi
Dandenong. Busy nie kursują na tej lini w
niedziele więc miałam nadzieje na stopa. Zabrał nas w końcu głuchy lokalny (po dość dłuższej chwili i przerwie na piwko). Na głównej drodze poznaliśmy dwie przemiłe Chinki i razem polowaliśmy na busa na północ. W końcu udało nam się
dotrzeć do William Rickets Sanctuarium. To magiczne miejsce skryte w gęstym paprotnym lesie. Twórca tego parku był osobą w pełni oddaną miłości do
natury i prawdziwej kultury tego kontynentu. Nienawidził Australii którą
stworzyli kolonizatorzy (ciężko aż użyć tego słowa biorąc pod uwagę stopień „degradacji
środowiska i kultury” a nie „tworzenia”)
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w lokalnym Pubie na posiłek i wyśmienite lokalne piwko. Rewelacyjnie. Dzień byłby naprawdę udany gdyby nie
notoryczne problemy z transportem, całym biletowym systemem i mentalnością Australijczyków która sprawia, że ten system nie działa, nigdy nie działał i
nigdy działać nie będzie. Skrótem:
Jadąc do centrum w głośniku usłyszeliśmy że na tej stacji możemy przesiąść się na linie do Belgrave. Wysiedliśmy i 15 minut szukanie peronu bo
nigdy tu nic nie jest opisane jak trzeba (znaczy nie jest opisane wcale). Peron okazało się że był zamknięty (o czym nigdzie nic nie pisało ani najmniejszego
znaku). Pan w informacji grzecznie kiwał głową Tak Tak SORRY SORRY (australijska
hipokryzja i ogólne „a co mnie to obchodzi” ). No to na peron 2 żeby dojechać
do Flinder i tam się przesiąść. Peron drugi także nie działał (o czym nigdzie
nie było napisane) i trzeba było powędrować na 1. Dodam że stacja jest trzypiętrowa!
(Melbourne central) Więc tak w górę i w
dól. Na pociąg z Flinders Station do Belgrave zdążyliśmy dosłownie na styk ( bo
nigdzie nic nie było napisane, znaczy coś jest przy głównym wejściu. Jednak
kiedy się wchodzi od innych stron albo z pociągu to ciężko cokolwiek znaleźć).
Trzy stacje przed Belgrave okazało się że musieliśmy się przesiąść na Autobus
bo dalej dziś pociąg nie pojedzie. To było na początek dnia. Później okazało się że Maxa MYKY (magnetyczny bilet ) nie działa. Jak to!? Przyjechaliśmy tutaj
i wszystko było OK (W niedziele płaci się tylko raz 3,50$ za cały dzień jeżdżenia tylko trzeba od kliknąć kartę w każdym wehikule) No to już przecież zapłacił te 3.50$ Ale okazuje się że jednak na karcie nie ma pieniędzy. Doładować karty się nie da! BO to tylko na stacjach pociągowych i w paru
sklepach, a tu dzicz i jakoś trzeba autobus złapać. Dobrze że kierowca był wyrozumiały. Zresztą usłyszeliśmy: „Że z tą kretyńską kartą są tylko kłopoty” Na szczęście Max doładował w końcu kartę na kolei i zapłacił kolejne 3.50$ bo natrafiliśmy na kanarów i oni by mu nie przepuścili. Twierdzą że dwa miesiące temu karta sobie zapomniała odjąć pieniędzy i teraz sobie to wyrównała... ŻE CO!????? I że to
nie ich wina bo system nie ich oni są od pociągów. I tak cały dzień. Ogólnie
brak informacji, Już pominę że tramwaj jak zawsze był nie o czasie, ale to
normalne tutaj – już się przyzwyczaiłam. Pod tym względem to gorzej niż Ameryka
Poludniowa. Zapomnijcie o godzinach odjazdów. Nie sprawdzają się nawet jako orientacyjne czasy. Cóż... trzeba z tym żyć. A na osłodę trochę zdjęć z mimo
wszystko udanego wypadu
Te rzeźby są fantastyczne. Pozdrowienia z Krakowa
OdpowiedzUsuń