niedziela, 28 stycznia 2018

Annapurna circuit dni 12-14 W dolinach wcale nie jest łatwiej

Dzień dwunasty: Mutkinath- Kagbeni ok 5h
O poranku rozpoczeły sie pożegnania. Niby znamy się tak krótko ale wspólna niedola czy dola łączy. Najpierw odszedł Andrea w stronę Kagbeni-śpieszył się. Przewodniki i lokalni straszyli że po południu zaczynają się burze piaskowe. Później pożegnałam Dizzy i Johane wraz ze swoim przewodnikiem udały się do Jomsom na autobus. Mnie się nie spieszyło...nie miałam zupełnie gdzie się spieszyć.
Doszłam do tego punktu planu po którym już nie miałam planu.  Z jednej strony poczucie wolnośći, z drugiej brak celu miesza się z poczuciem braku sensu. PO trzecie gdzieś tam czeka nowa przygoda, ciekawe jaka? POżegnałam sie jeszcze z Filo i pełna nadziei poszłam w nieznane. Na początek wdrapałam  się na wzgórze nad miastem z posagiem. Tam sącząc herbatę z nepalczykiem pilnującym swiatyni zapoznałam się z panoramą okolicy, którą mi dokładnie wyjaśnił. Dolina była rozległa a ścieżka wiodąca po drugiej stronie rzeki wyraźnie widoczna wraz z kolejnym miasteczkami które chciałam zwiedzić: Jhong i Puthak. Radosnym krokiem rozpoczęłam kolejną częśc przygody. Wiekszosc ludzi idzie szybką droga główną. ja jednak drogę z Mutkinath do Kagbeni przez Jhong polecam gorąco!  Każdy krok to przyjemnosć. MIasteczko Jhong i droga na którą tu wkraczamy całkiem niedawno należała do zamkniętego szlaku Mustangu. Obecnie ten krótki fragment az do miasteczka Kagbeni i Tiri nie wymaga dodatkowego permitu. Jak było? Rozpisywać się nie będe... zdjecia powiedzą swoje.W sumie do Kagbeni miało być niespełna 5 godzin. Kiedy opuściłam Puthak miasteczko połozone kawałek za jhong  krajobraz robił sie coraz bardziej pustynny aż w końcu nie było nic poza drogą która wiła sie pomiedzy pustynnymi pagórkami. BYłam sama, tylko wiatr podnosił pył z ziemi by mi towarzyszył w drodze. Trochę się zaczełam martwić. Wczesniej mijałam sie zjakimś hiszpanem, którego kojarzyłam z paru schronisk wcześniej. Od prawie 2 godzin nie było nikogo. A jeśli ide w zupełnie pozbawionym celu kierunku? To znaczy gdzie? Jaki to jest kierunek “nigdzie”? i jak z niego wrócić.... A te burze piaskowe, o których mówili? Będzie tak jak na filmach że nie da się oddychać i człowiek dusi się piaskiem w płucach? Człowiek jak za dużo spedza czasu sam to ma dziwne myśli w głowie. W koncu zobaczyłam stado owiec. Ktoś je bedzie pasł... chyba. Zgadłam, szczerbaty pastuszek potwierdził że ide do Kagbeni...a szkoda. Kierunek “do nikąd” zaczął wydawać sie całkiem ciekawy.  PIerwszy widok po opuszczeniu pustyni to widok na Tiri który znajduje ise po drugiej stronie rozległego rozlewiska. Kagbeni odkryło sie przedemną dopiero jak podeszłam do końca płaskowyżu. Miasteczko znajdowało się niżej. W jego uliczkach na prawde warto sie zagubić. Próbowałam także tego samego dnia pójśc do Tiri ale było to niemożliwe. Droga prowadziła pod osówiskami skalnymi, dodatkowo zaczeły wiać zapowiadane wczesniej silne wiatry. PO drodze spotkałam kolegę z trasy...także zrezygnował z odwiedzi w Tiri dzisiaj.
Zatrzymałam się w burżujskim Yak Donald’s. HOtel okazał się idealnym miejscem na odpoczynek, wisienka na torcie tego dnia! Bob Marley był idealny by uczcić przejście przez przełęcz z klasycznym “hukiem” i w gronie ludzi których mijało się na szlaku tak Yak Donald’s był odpoczynkiem po tym wszystkim razem. Ciepły czysty pokój z łazienką i prysznicem z ciepłą wodą... czyli tak zwany wypas. ORaz sokój i cisza. Mój własny prysznic moja własna ciepła woda. Duże lustro. Nie tylko uporządkowałam plecak ale siebie i swoje myśli.  Dawno nie było tak ciepło. Ciepło sprzyja porządkowanie myśli... bo jak jest zimno to jedynie myśli się o tym by było w końcu ciepło.  Dodatkową ucztą był zestaw Heppy Yak meal. Czyli nie tylko najlepszy Yak Burger ale najlepszy burger w ogóle! Towarzystwo też było wyborowe   bo swojskie -polskie. Para rowerzystów, którą poznałam w drodze take dzielnie dotarła do Kagbeni. Mieli wiele ciekawych historii do opowiedzenia.

Dzień trzynasty 
Kagbeni-Titi-Kagbeni (2h); Kagbeni-Jomson ( 2h 20 min) Jomson -Marpha (1 h 40 min)
Wycieczka do Tiri 2 godziny w dwie strony że śniadaniem. Ruszyłam z samego rana. MIasteczko wydawało się opustoszałe dopóki nie zagłebiłam się w zabudowania. MIasteczko stoi u wrót Mustangu jednego ze starych głównych dróg do Tybetu, byłu szlak handlowy. Tutaj uliczki płynnie przechodzą przez prywatne podwórza. Stary znak restauracja zaprowadzł mnie do prywatnego domu, początkowo chciałam uciec ale ostateczne zapyatałam o jedzenie. Nikt nie mówił po angielsku. W pomieszczeniu które wyglądało jak prywatny dom siedziała para, pod drzwiami stał młody mężczyzna a w kuchni starsza miła pani. POwiedziałam że znak był “restauracja” . Cos tam powiedzieli... z czego zrozumiałam że nie ma restauracji, b0 kucharza nie ma. NIc nie ma.... znaczy ogólnie roumiałam kiwanie głową w lewo i prawo. Zapytałam czy hgdzieś kolwik można zjeść lub się napić (czyli gestem wpychania ust do buzi a później machaniem ręką wokół siebie -jako znaczenie”gdziekolwiek”) Ostatecznie chyba się wprosiłam na sniadanie. Haha.  Bo poczęstowali mnie tym co wszyscy akurat jedli. Czyli ziemiaki w curry z placuszkami. BYło wysmienite. Chcieli za to tylko dolara. Zostawiłam wiecej bo bylo bardzo przyjemnie. Z Tiri ponownie wróciłąm do Kagbeni i dalej do Jomsom.
To był chyba najcięższy kawałek trasy. Po godzinie mażyłam o dniach gdy człowiek wspinał isę w mrozie, bez tlenu pod góre.  Trasa do Jomson zajeła kolejne 2,5 godziny tego dnia ale to była trasa po której miałam już kompletnie dość. NIe dziwię się że ludzie z Mutkinath biorą już jeepa. Jest pusto, jest brzydko, sam piasek, dużo piasku i im puźniej tym bardziej wieje, i gryzie. Ścieżka przeplata się z budowaną drogą.  Wchodzisz na droge która po chwili sie stromo urywa, albo przebiegasz pomiędzy wielkimi koparkami. Jomsom także nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. BYłam głodna i zmęczona, było święto...już nie pamietam jakie i wszystko było pozamykane, a pani w sklepie przy drodze niemiła. W końcu udało mi się znależć jakąś jadłodanie. Jak mi się zateskniło za tymi przyjemnymy teahousami z cudownymi widokami. Eh teskno. Nabrałam sił i w nieco  godzinę doczołgałam się do Marphy. Na szczęśćie po drodze znów mogłam podziwiać ośnieżone białe szczyty, które wyszły zza pagórków W sumie mogłam wziąc autobus z jomsom ale Marfa podobno była warta zobaczenia i to była prawda. Wart zwiedzania jest tu buddyjski klasztor z nadwyraz przyjacielskimi mnichami. Jest jednak dość drogo. Bo to punkt wypadomy bogatych wycieczek. Nocleg w przystepnej cenie znależć jest cieżko. Pomogła mi bardzo miła rosjanka. Na miejscu spotkałam tez ponownie POlaków na rowerach, z którymi spędziłąm kolejny wieczór przy lokalnej brendy jabłkowej.

Dzień czternasty 
Marpha 2690m - Pokhara 820 m
Rano wyruszyłam w dalsza droge. Postanowiłam złapac jakikolwiek transport do Pokhary. Jest jedna droga nie powinno być problemu.  Okazało sie że autobusy które zaczynają w Jomsom już pojechały, może coś później bedzie ale nie wiadomo. Zaczełam łapać stopa... miałam wrażenie że patrzą na mnie jak na wariata. W końcu zatrzymał się czarny jeep. Z radośćią zapyatałam o podwiezienie otrzymując równie radosną odpowiedz. Owtworzono mi bagażnik...wrzuciłam plecak... a tu patrze ...nie ma miejsca dla mnie...”spoko, zaraz będzie jechał drugi jeep to cię weźmie” Drzwi się zamknęły i mój plecak odjechał jeepem pełnym hindusów. ZONK!!
Jeep jednak przyjechał. Okazło się że złapałam stopa z hinduska pielgrzymka z samym hinduskim guru. Wracali z Mutkinath gdzie w dolinie rzeki Ghandaki poszukiwali świetych kamieni Wishnu.  Spędzilismy razem 8 godzin w drodze do Pokhary. NIe pozwolili mi za nic zapłacić. Razem jedliśmy na postojach, śmialiśmy się, pokazali mi swoje rytuały. NIektóre zdjęcia wyglądały strasznie ale też magicznie. Mam nadzieję że utrzymamy kontakt! Całusy!
MIneły 2 tygodnie odkad wyjechałam z Kathmandu. To była cudowna wyprawa. Ostatnie widoki na białe szczyty sprawały że chciałam jeszcze. Z grugiej strony zostało mi już tylko parę dni i przyda mi się trochę wypoczynku. Chetni moga na nogach zamknąc pętlę wokół Annapurny. Za Ghasą ponownie zaczyna się bujna roślinośc, szlak jest przyjemy, czesto widze jak odbija od glównej drogi. Ale już niewiele osób decyduje się na przemierzanie tej trasy piechotą.


Info praktyczne:
Kagbeni:
Noclegi: liczne tanie hoteliki niektóre za darmo jeśli zjesz na miejscu. Yak Burger kosztował 4$ za dwójke z cieplą wodą i własną łazienką. Jedzenie jest tu nieco droższe. Dal Bath ok 600Rp (6$)
Transport powrotny z Annapurna Circuit: z Mtkinath: jeepy mozna wynając miejsce, cena zależy od ilosci osób i targowania się (>10000Rp) . Jazda długa i niezbyt przyjemna
Ewentualnie można się dostać do Jomsom albo Tatapani i Ghorepani gdzie sa dworce i łatwo znależć transport. Z Ghorepani mozna rozpoczać trase do Annapurna sanctuary.
Jedzenie: można spokojnie zjesć obiad od 200-600Rp (2-6$) curry, dal bath, smażone ryże, makarony itp. W Nepalu z jedzeniem uważam że nie było problemu. Dla mnie zawsze pożywne, dobre, różnorodnosć duża. Ceny bardzo przystępne. Można jeść prosto i tanio i można także zaszaleć wcale dużo nie dokładając.  


POzegnanie z Mutkinath


 

Droga z Mutkinath przez Jhong do Puthak





 

Tutaj własnie opuszczam Puthak i zaczyna się droga do Kagbeni przez  pustynie...





 Kagbeni:





 

 
 
 

Tiri i droga do Tiri






 Jomsom

 



 Marpha i droga z Jomsom do Marphy










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz