Do Malezyjskiego lądu dopłynęliśmy 26 go września 2013. Zakotwiczyliśmy się zaraz naprzeciwko
tutejszej Mariny. Tego dnia jeszcze nie wyszliśmy na lad ale niezabezpieczony
portowy Internet działał w odległości
bez problemów i nie potrzebowałyśmy z dziewczynami nic więcej! Szkoda tylko że
nasze indonezyjskie karty telefoniczne już nie. Do pozostawionych w odległym
kraju przyjaciół już się nie dodzwonimy. W tutejszym porcie mieliśmy się spotkać za
parę dni z Lindą, znajomą Briana z Kanady.
Następnego dnia ruszyliśmy na brzeg.
Marina była urocza. Pierwszy raz poczułam status który się łączy z byciem
żeglarzem. Hehe. Żyjąc za pare dolarów
na dzień, taka sytuacja była zupełnie czymś nowym. W opłacie portowej, która
pokrył kapitan, mieliśmy zawarte zniżki na napoje i jedzenie w marinie a także
mogliśmy korzystać z prysznicy i basenu!!! Znaczy mogłyśmy się kąpać i moczyć bez
ograniczeń i to w wodzie słodkiej. Przez pare dni obracalismy się pośród
tutejszej śmietanki grając ze starymi wygami w bilarda i opalając się przy
prywatnym basenie. Pierwszy dzień pobytu oczywiście poświeciliśmy na sprawy
rejestracyjne na nowym lądzie. Paszporty cło itp. Tawau jest większym i nieco bardziej
bliższym współczesnej kulturze miastem niż Indonezyjskie miasto portowe Terakan.
Oczywiście pierswsze kroki po rejestracji skierowaliśmy do największego w
mieście targowiska. Sceptycznie podchodziłam do kolejnej wizyty w Malezji która
za pierszym razem nie wywarła na mnie dobrego wrażenia. Tutaj jednak, w miescie
zagubionym gdzies na dzikiej wyspie Borneo. W miejscu gdzie przecinają się
szlaki eksportowe oleju palmowego a
turystyka jest na szarym końcu lub prawie nie istnieje obraz komercyjnej, turystycznej
Malezji kontynentalnej był tylko złym wspomnieniem. Codziennie staraliśmy się
coś ciekawego zorganizować na lądzie. Wraz z Sam zakupiłyśmy sprawnie
malezyjskie karty Sim. Problem powstał podczas rejestracji której wymagają
tutejsze sieci komórkowe. Nie mogłyśmy otóż podać adresu z oczywistego powodu…
nasz dom się poruszał! Ostatecznie rejestratorka uznała nazwę naszej łodzi za
miejsce zamieszkania. Podczas pobytu mieliśmy przyjemnośc uczestniczenia w
tutejszym Octoberfescie. Dość przedziwne wydarzenie w wersji malezyjskiej. Cała
impreza zorganizowana była na terenie portu. Dużo zieleni i pijanych Azjatów a
jeśli ktoś kojarzy słabe azjatyckie głowy wie jak może to połączenie wyglądać
nawet jeśl główni uczestnicy to tutejsza śmietanka.
Doczekaliśmy się przybycia Lindy i jej kanadyjskich
prezentów. Poza paroma terabajtami filmów i seriali które zamówił Brayan ( jest
to bardzo oczekiwany prezent na łodzi na długie wieczory w podróży przez
morskie pustkowia) przywiozła pare kilogramów kanadyjskiego łososia wędzonego
na zimno i na ciepło. Pychota!!!!!....-przez pierwsze 3 dni później już nikt na
łososia nie mógł patrzeć. Łosoś z
makaronem w sosie smietanowym, łosoś w sałatce łosoć na chlebie, łosoś na przegryzke,
łosoś z ziemniakami, łosoś z krakersami,
łosoś solo, łosoś, losoś…..ŁOSOŚ!!!!!! Wrrrrrr…….
Tawau opuściliśmy 1 go października 2013 roku kierując się do
Mabul. Jednego z najlepszych miejsc nurkowych na świecie!
Mabul wcale nie było daleko, dzień może półtora morzem….
Nie pamiętam to już było dawno temu! Dobiliśmy do brzegu w miejscu bardzo
znajomym kapitanowi. Był to jeden z wiodących ośrodków nurkowych na Mabul: BIllabong prowadzony przez znajomą kapitana
Vanessę. ( jakim cudem pamiętam te szczególy?!) Zostaliśmy ugoszczeni jak
królowie! Naszą łódeczkę przybiliśmy do milutkiej przystani położonej pomiędzy
kolorowymi domkami. Przywitali nas spaleni słońcem muskularni choć drobni jak
jak to Azjaci chłopcy z obsługi ośrodka nurkowego. (Eh jak ja za nimi tęsknie
:P ) Było jeszcze wcześnie więc poszliśmy na zwiedzanie wyspy. Ten szok który w
tedy przeżyłam zapewne teraz z perspektywy czasu opisze jeszcze nieco inaczej
…. Hmmmm żyjąc już jakiś czas w realiach azjatyckich przywyka człowiek do
kontrastu turystycznego ośrodka pełnego rarytasów i rozbrykanej azjatyckiej
młodzieży dobrze bawiącej się z turystami (ich mniejszym lub większym kosztem)
a zbitymi z desek i pofałdowanych płyt wyspiarskimi osiedlami pełnych
mieszkańców liczących ryż na obiad ziarenko do ziarenka i biegających nago
dzieci. W tedy …jakoś przywykłam…szok szokiem… ale tak miało być, tak jest.
Teraz w swej europejskiej mentalności budzą się myśli wielkich ruchów
humanitarnej pomocy… która …hej i tak nie zmieni tamtego świata na dobre, na
lepsze. Resztę odpowiedzią zdjęcia, ostro cięte ze względu na dość często
niemedialne ujęcia. Wraz z Sam udało nam się wziąć udział w dziecięcej zabawie
w wesele.
Czas mijał. Mnie było wszystko jedno czy płynę, gdzie płyne,
jak szybko i z kim. Moja mała wolnośc na końcu świata. Jednak jedna myśl
zaprzątała mi głowe. Czy po wypadku który miałam w Australii (dość paskudne
połamanie kości twarzoczaszki) mogę jeszcze nurkować? Lekarze zabronili
nurkować na 3 miesiące lub nawet na pół roku W końcu minęło 3 i pół miesiąca … może mniej –wystarczy?
Kapitan Jako certyfikowany instruktor nurkowania miał mi pomóc w powrocie do
zanurzenia. Mnie strasznie się tęskni za podwodnym światem i głębiny wołają.
Trzeba spróbować.
Z nurkowaniem w okolicach słynnej wyspy Sipadan wyszło
troszku nie tak…. Nie było to jednak dla nas zaskoczeniem. Kapitan ostrzegał że
ma plany, musi odwieźć Linde na czas i będziemy mieć tylko pare dni w tym
nurkowym raju. Na możliwość nurkowania w Sipadan trzeba nieraz poczekać dość
długo ze względu na ograniczoną ilośc „biletów wstępu” do parku narodowego. Ograniczenia
zostały narzucone w celu ochrony tego skrawka ziemi oczywiście wraz z wysokimi
cenami. Mieliśmy nadzieję ze Vanessa będzie mieć jakieś tajne wejścia. A tu nic
a nic
Ponurkowaliśmy w okolicy parku. Całkiem przyjemnie. Do paru
nurkowań wypłynęliśmy sami z naszym sprzętem, kompresory do butli mamy przecież
na łodzi. Do bardziej wymagających lokalizacji Vanessa
wypożyczyła nam mniejszą łódkę i przewodnika. Moje pierwsze nurkowanie
oczywiście było atrakcją dnia w związku z oczekiwaniem moich towarzyszy na to
czy twarz mi wybuchnie podczas wynurzania czy nie ( na zasadzie rozprężania się
gazu bez możliwośći ucieczki z np. zatkanych pourazowo przestrzeni gazowych jak
zatoki) To się nazywa wsparcie. Twarz mimo dużego urazu sprzed 3 miesięcy mi
nie wybuchła choć trochę pobolała. Z przykrośćia muszę stweirdzic zdjeć nie będzie
w związku z tym że zaginęły gdzieś w Indonezji wraz ze skradzionym laptopem.
Po pożegnalnej uczcie w Billabong podążyliśmy dalej na
północ. W nocy przycupnęliśmy gdzieś na skraju bujającej z lewa na prawo
nicości następnego dnia dopływając do brunatych wód portowego miasta Sandakan.
Kolorowe bungalowy nurkowego królestwa Bilabong
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz