poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Kierunek.... Australia!


Zostało postanowione…. Jeszcze w Peru pod ośnieżonymi szczytami Cordyllera Blanca zakupiliśmy z Maxem bilety do Australii…. przez Europe. Tak po prostu wyszło o dziwo najtaniej, a przy okazji odwiedzę rodzinę i znajomych po ponad roku rozłąki. Nie zastanawialiśmy się co dokładnie będziemy w Australii robić, ani gdzie pojedziemy poza rodzinnym miastem Maxa czyli Melbourne.... była to po prostu decyzja jak każda inna podczas ostatniej ponad rocznej podroży dookoła świata. Spontan tak jak lubimy. Coś jak: czy jechać do peruwiańskiej dżungli czy nie, tylko odległości większe no i bilety droższe.
Zostało postanowione.... i jestem w Melbourne, a co będzie dalej? - zupełnie nie mam planu. Zobaczymy jak ten pobyt się potoczy. Na razie sprawdzamy czym ta Australia jest, jak ją można ugryźć i jakie są możliwości rozwoju w mojej branży (na razie poglądowo tak przy okazji). Jeśli mi się nie spodoba uciekam do Azji w kolejną przygodę. W końcu jest tak blisko, co chwila loty w promocyjnych cenach i na miejscu o wiele taniej.
Na początek wyjazdu do Australii trzeba było się uporać z wizami i przeprawą graniczną. Nie obyło się bez problemów.  Strona ambasady australijskiej jest praktycznie dość skąpa w informacje. Znaczy informacji jest aż tyle, że nie wiadomo co akurat dotyczy nas! Wszędzie jest napisane ze „MOŻEMY być” poproszeni o to tamto i inne. Z wizą turystyczną na 3 miesiące jest prosto. Wizę można załatwić on-line w ciągu paru dni i nic ona nie kosztuje. Trudniej już z turystycznymi wizami na dłuższy pobyt albo pracowniczymi itp.  Jeszcze podczas wypełniania wniosku dostajemy komunikat że możemy być poproszeni o wynik badania lekarskiego albo RTG klatki piersiowej. Później nic takiego nie było jednak potrzebne, a ile się namartwiłam gdzie ja RTG załatwię w Kolumbii! Po dosłaniu jednak wszystkich papierzysk odpowiedź z numerem wizy została przysłana w ciągu paru dni. Wszystko odbywa się w sposób elektroniczny. Na zakończenie drukujemy e-mail z numerem nadanej nam wizy i z tym możemy iść już na nasz samolot. Wszystko wyglądało już tak pięknie i łatwo.... Tymczasem... 
Na lotnisku w Krakowie pożegnanie mieliśmy gorące.  W Paryżu mieliśmy skoczyć na parę godzin do centrum, ale okazało się to jednak zbyt drogą i zupełnie nieopłacalną zabawą. Zresztą ja już Paryż widziałam. Około 9 Euro za pociąg w jedną stronę i 12 za przechowanie bagażu. Tak wiec więcej posiedzieliśmy na lotnisku, które okazało się olbrzymie! Wszystkie problemy zaczęły się podczas odprawy. Kiedy czas nadszedł zupełnie bez obaw podeszliśmy z naszymi bagażami do stoiska. Podaje swój paszport i wydrukowanego maila z numerem wizy i kazano mi czekać. Mój paszport powędrował w niewiadomym kierunku i czekamy. Mamy czas jak na razie. Po dłuższej chwili powiedziano mi że moja wiza nie została zatwierdzona.- ??? Jak to? Mam papiery. –No to może pani nie zapłaciła... –Wszystko jest zapłacone! Wysłano mnie do biura lotniska na przeciwko gdzie zajmują się wizami i próbowano mi wyrobić wizę za 25 $ które są dostępne dla niektórych państw, jednak nie dla Polski. Zaczynam się denerwować bo czas ucieka. Kolejna osoba sprawdza moje dane i próbuje wyrobić mi nową wizę. Nic z tego!! Do zamknięcia odprawy zostaje już tylko 15 minut. Zaczynam panikować. Ktoś coś ciągle grzebie w komputerze, radzą bym dzwoniła do ambasady ... a czas mija. Ostatecznie zadecydowano, że wszystko zależy od tego czy mnie łaskawie Qatar Airlines weźmie czy nie. W końcu pojawił się ktoś ważny i chyba w końcu wiedzący o co biega. Jednak do godziny zero zostało 10 minut. Zadzwoniono do australijskiego biura ochrony czy tam imigracji czy mogą mnie przepuścić. Przez chwile nie mogli się połączyć...zostało już 6 minut!!... następnie dowiedzieliśmy się że musimy poczekać na telefon z odpowiedzią... 3 minuty....Mnie już łzy w oczach stają... Przygotowano już moje dane i bagaż...2 minuty... 1 minuta...Telefon dzwoni...  i kciuk dowodzącego operacją jak cezara powędrował w górę. Wydrukowano mi kartę pokładową i lecę do Australii w ostatniej chwili! Okazało się że w system imigracja wpisała sobie błędnie mój numer paszportu. Wrrr eh ta Australia!!! Przez jakiegoś kretyna mogłam stracić całkiem nietani bilet lotniczy. Psychicznie wykończona weszłam w końcu na pokład. 
Pierwszy krotki (ok 9 godz) lot do Kataru uczciliśmy winem francuskim, drinkami Bloody Mary i premierami DVD na naszych prywatnych ekranach. Latanie z Qatar to sama przyjemność (poza tym że nienawidzę latać) Wszystkie trunki, słodycze, ciastka, owoce, obiady kolacje za free w każdej chwili dnia i nocy i w każdej strefie czasowej. Jedzenie na pokładzie jest rewelacyjne! Można wybrać z pośród paru olbrzymich dań. Nawet podczas postoju 5 godzinnego na lotnisku w Doha dostaliśmy darmową kolacje. Po ponad 14 godzinach drugiego lotu i wielu szklaneczkach whisky z powodu strasznych turbulencji dolecieliśmy na lotnisko w Melbourne. Przy odprawie paszportowej zostaliśmy poproszeni na przesłuchanie do panów z Imigracji. Pytano dlaczego nie mam biletu powrotnego, co będę robić, kogo zostawiłam w Polsce, jak długo znam Maxa itp. Ech, chwilę to zajęło. Z lotniska odebrała nas rodzina Maxa. Naszą przygodę z Australią czas zacząć!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz