piątek, 14 listopada 2025

Etiopia - bieda, wojna, kościoły i hipopotamy

Podróż po Etiopii objętej wojną domową nie jest dla każdego. Dla mnie była to cudowna i niepowtarzalna przygoda i nie przypominam sobie chwil grozy ale dla wielu zasady funkcjonowania tutejszego społeczeństwa oraz turystyki mogą być wysoce nieakceptowalne. Trzeba się liczyć z częstym kontaktem z uzbrojonymi grupami wojsk rządowych lub bojówek Amhary. Wiele miejsc zamkniętych, brak możliwości przejazdu, ograniczenie funkcjonowania w godzinach nocnych, łapówki, bieda. Po wielu miejscach trzeba poruszać się z lokalnym kierowcą lub przewodnikiem żeby ogarnąć tutejsze niuanse. Kiedy jednak się z tym oswoimy otwiera się przed nami ciekawy wart poznania świat choć nadal nie można go nazwać pięknym i kolorowym. W Etiopi panuje 60% bezrobocie. Ludzie głodują lub boją się głodu. Pomoc medyczna jest żadna lub podstawowa. Dzieci biegają boso lub w plastikowym obuwiu nawet w górach na mrozie.Przylecieliśmy wcześnie rano. Etiopskie linie lotnicze są dość przyjemne. Jedzonko dobre. Na lotnisku od razu przesiadamy się na lot do Gondar. Początek podróży mamy zaplanowany dzięki kontaktów i Marcina (pomysłodawcy wyprawy) z lokalnym biurem podróży czyli z Dawidem. Trafiamy do bardzo przyjemnego hotelu który totalnie nie pasował do otaczających go budynków z epoki późnej blachy falowanej. Dziś zwiedzanie miasta. Jest to jedna z byłych stolic kraju. Pomiędzy slamsowatymi zabudowaniami wyrastają kościoły z różnych wieków oraz murowany zamek. Tutaj mamy pierwszy
kontakt z tym co się okazało później standardem. Każda atrakcja ma swoją cenę plus przewodnik jest obowiązkowy. Do tego często pojawiają się jeszcze opłaty ukryte, które można wykluczać jak się ma siły i chęci. Dzięki dużej grupie opłaty za przewodnika w miarę się rozkładały. Warto tu zwiedzić kościół na wzgórzu Debre Birhan Salasi i łaźnie w których się odbywa coroczne świąteczne kąpanie. Ruiny zamków są w totalnej przebudowie. Też tego dnia przekonaliśmy się pierwszy raz, że wraz z nastaniem zmroku wszystko powoli się zamyka a na ulicach panuje zupełna ciemność. Ledwo udało się złapać ostatnie jedzenie w naszej hotelowej restauracji.

Dzień 1 trekkingu. Zamówionym wcześnie rano busem jedziemy najpierw do Debark- biura parku narodowego Gór Semien gdzie musimy opłacić wstępy, obowiązkowego przewodnika (bez niego nie chcą nas puścić) oraz rengersow(zwanych tu też skautami). Potrzebujemy 2 rengersow bo max 1 na 5 osób. Z Dawidem uzgodniliśmy też dodatkowo 3 muły z mularzami do niesienia naszych rzeczy. To jest takie konieczne minimum. Do naszej ekipy dołączył także jeszcze jeden niepozorny chłopiec, który później okazał się bardzo istotny dla funkcjonowania naszej wyprawy. Dla większej wygody można jeszcze wziąć kucharza z jedzeniem co jednak wiąże się z dodatkowymi mułami, mularzami, pomocnikiem kucharza itp. Postanowiliśmy na te parę dni przywieź jednak biwakowe jedzenie z Polski.

Ruszamy w głąb parku po ubitej drodze na miejsce naszego startu kampu Sankaber. Nie obeszło się bez przygód. Nasze auto ugrzęzło po drodze. Próbowali pchać, ciągnąć ani rusz. Dopiero jak nadjechał autobus pełen ludzi i jedni pchali drudzy ciągli plus wyciągał nas jeep... Dopiero się udało. Szybki przepakunek i wyruszamy w trasę. Dziś niedaleko. Do 5 h trekkingu z widokiem na wodospad we mgle. Pierwszy nocleg w kampie i uczymy się jak wszystko tu działa. Jest jakiś szałas gdzie rozpalają ognisko, śpią tu przewodnicy, kucharze serwują jedzenie - jeśli ktoś zamówił. Wszyscy nam tu pomagali, ale najważniejszy był ten niepozorny młody człek który angielskie słowa tylko powtarzał ale nie rozumiał. Ale wypracowaliśmy nic porozumienia. Młodzieniec zapalał dla nas żeliwne palenisko z węglem na którym podgrzewaliśmy wodę na nasze lyofile i dmuchał by się ładnie paliło. Prawie jedyne co mówił to "boiling" że się gotuję, co wcale nie musiało znaczyć że już się gotuje ale że się zagotuje kiedyś ale jego misja gotowania dmuchania i wachlowania żaru pod rondlem była tak ważna, że co chwila wołał : boiling. Noc była już chłodna. Spaliśmy w Geech na wysokości 3609m. Wtedy też okazało się że nasi rengersi śpią na foliach na trawie między namiotami celem naszej ochrony. Przykryci czymś co wyglądało na miernie grubą kołdrę, która rano wyglądała jak oszroniona wilgotna szmata. Mieli tylko jedno ubranie. Jeden miał buty od których odchodziła podeszwa drugi miał plastikowe sandały, które są tu uznawane za podstawowe obuwie i kosztują 200 Birr czyli 7zl.

Dzień 2. Wędrujemy dziś pięknymi klifami na wysokości ok 4 tys m. Trasa dość długa jak na te wysokość- ok 16 km. Widoki na Semien zapierają dech w piersiach. Głównym punktem dziś są szczyty Saha i Imet Gogo. Po drodze spotykamy dzieci i młodzież sprzedających lokalne plecionki lub pasących kozy. Wieczorem znów ognisko, nasz machaczo - dmuchacz przygotowujący wrzątek na nasze lyofy i spanie w kampie na mrozie na 3600m. Chyba dopiero wtedy zobaczyłam, że nasi rengersi śpią

Dzień 3
Dziś znów do pokonania ok 18km i 1200 przewyższenia ze zdobyciem dwuch 4 tysiecznikow po drodze. W tym jednego 4430 Ras Bwahit. A po zdobyciu tego szczytu zejscie na 2700 i później na 3100 m do góry 🤦. Na szczycie dzisiejszej góry zrobiliśmy zasłużony piknik. Była tu też młodzież z drobnymi pamiątkami i piwem i colą!!! Oni już wiedzą co komu potrzeba. Schodziliśmy polami zbóż a następnie przez dość duża wioskę pełną ciekawych nas ludzi. Według dziennika parku nie było tu oficjalnie białego od 8 miesięcy czyli od zeszłego sezonu. Zaglądnelismy do jednej gospody przy drodze. Uraczyliśmy się piwem, poczęstowaliśmy naszych towarzyszy. Dzieciaki wciąż nas zaczepiały ale w dość akceptowalny sposób. Później czekało nas zejście kolejnych 300m w dół i później w górę. Idziemy przez malownicze pola i zabudowania. Tutaj mamy większy kontakt z lokalna ludnością niż wcześniej. Możemy obserwować jak żyją. Przejście przez wioskę kończyło się z częstym podawaniem rąk które były raz ej nie najczystsze ale czego można innego wymagać. Tutejsze powitanie polega na podaniu ręki i uderzeniu się barkiem. Podanie ręki dzieciakom było minimum... Więc dużo podanych rąk zanim przejdziemy całą wioskę. Było to istotnie wzruszające przeżycie. Doszliśmy do wioski Ambiko w której nocowaliśmy najbliższe 2 noce. Stąd zaczynamy nasz atak szczytowy. Tutejszy biwak był inny niż poprzednie główne przez to że był w wiosce. Poprzednie gdzieś w terenie bez ludzi. Tutaj głównie dzieciaki ale także dorośli zbierali się popatrzeć na nas. I tak patrzyli od rana kiedy wychodziliśmy z naszych namiotów do nocy kiedy zapadła ciemność. Postaci w przeróżnych strojach od koszulek, szortów po koce i szmaty. Dzieciaki biegały boso lub w plastikowych bucikach albo kaloszach. Wieczorem kolega poszedł nas rzekę myć zęby. Mydłem do mycia rąk zrobił furorę wśród dzieciaków. Okazało się że wiele dla nad typowych produktów l dla nich było życiową ciekawostką. Dałam większym dzieciakom gumę do żucia - miętową. Nie była tak mocna mięta ale oczy każdemu łzawiły i było widać że to pierwszy ich raz ale miały dobrą zabawę. Wymyte mydłem dzieci wciąż biegały i pokazywały że pachną. To niesamowite ile proste rzeczy potrafią dać radości. Były też i te nie miłe chwile kiedy zaczęły ściągać do nas chore osoby na różne schorzenia myśląc że jesteśmy z pomocy społecznej ale nawet jeśli nie jesteśmy to jesteśmy biali i my mamy moc! Leki przeciwbólowe podane chłopcu że skręconą kostką spowodowały kolejkę ludzi po leki wszelkiej maści. Przychodziły dzieci z ranami zszywanymi drutem, kobieta z niemowlaka i pod opieką z powodu śmierci ich matki z prośbą o mleko w proszku jakbyśmy gdzieś w naszych małych bagażach i na 3 mułach mogli przynieść cały szpital, mleka w proszku, antybiotyków tonę itp. Biały człowiek to cudotwórca krótko mówiąc. Nasi rengersow trzymali mieszkańców na odległość od nas kiedy widzieli że już nic jie damy rady zrobić ale sami nie raz pytali nas o leki choć wile razy mówiliśmy że rozdaliśmy już wszystko.

Dzień 4 Dzisiaj startujemy super wcześnie. Przed nami zdobycie 4 najwyższej góry w Afryce i najwyższej w Etiopi. 4550 czyli mamy ok. 1400m w pionie i ok. 20k km do przejścia w obie strony. Idziemy taks sprawnie że na 4 tysiącach m jesteśmy już po nieco ponad 3 godzinach. Po tylu dniach wprawy i aklimatyzacji idzie nam super. Nieco powyżej 4200 spotykamy pierwsze brygady wojska. Ludzie młodzi pogodni, idą z nami na górę. Kolejne metry mimo że wysoko już i tlenu mniej kroczymy już żeśko. Jest nawet wesoło. Wiedzieliśmy że może się okazać że na szczyt nie wejdziemy bo, na górze są radary wojak etiopskich. Możliwe że pozwolą wejść tylko na szczyt obok. Trzymamy kciuki bo wojskowi przychylnie. Ale nagle w naszym kierunku wybiega wojskowy w czerwonej czapce. Macha rękami, krzyczy. No nie fajnie. Okazuje się że dowódca nie zgadza się żebyśmy weszli na szczyt. .Jesteśmy na ok. 4450 m brakuje niecałe 70m weszliśmy tu bardzo sprawnie w około 4h pokonują 1000 m jesteśmy z siebie dumni a tu taka przeszkoda. Siadamy na kamieniach, zaczynają się pertraktacje. Nasz przewodnik jest przerażony, prosi byśmy się wycofali. Mówi nam że im grozono że ich zastrzelą. Oczywiście nam jako turystą nie grożą
Kuriozalna sytuacja zwłaszcza że nikt z wojska przy nas nie ma broni. 2 kałachy mają nasi rengersi. Od 4 dni się zastanawiamy czy są nabite. Możliwe że wosjskowi z góry tak mają nas na muszce. Marcin wymusza telefony do dyrekcji parku oraz do czego tylko się da. Siedzimy tu pod szczytem koło godziny. Nasza uwagę zwrócił koleś który nie wiadomo kiedy się pojawił przy nas z siatka pełną nie wiadomo czego. O co chodzi... Okaże się wkrótce . Ot Afryka, zawsze się przypelenta jakiś człowieczek. Pertraktacje trwają. Nie możemy wyjść na ras Dashen ale także okazuje się że nie możemy wyjść na pobliską górę, która miała być naszą alternatywą. Oj źle. Ale rozmowy się zagęszczają. Żołnierze krzyczą. Zostajemy zmuszeni oddać aparaty i komórki może się uda ale mimo tego każą nam się cofnąć za grzbiet góry skąd nie widać bazy. Mimo 2 godzin pertraktacji nie udaje się wyjść wyżej. Ale to już nie zależało od nas. Szczyt uznaje się zaliczony do poziomu bazy wojskowej i to jeszcze w trakcie wojny. Kto ma takie zdobycze? Schodzimy. Na zielonym postoju z widokiem w końcu odkrywamy tajemnice człowieka z siatką który krąży w koło nas... On niósł piwa i cole na szczyt dla nas!!! Czekał na odpowiednią chwilę, w związku z tym że nie weszliśmy na szczyt piwo dostaliśmy nieco niżej. Ale kupiliśmy wszystkie. Uroczystość była piękna. Schodzimy te ponad 1000m w dół do wioski. Wyprawa mimo wszystko warta każdej chwili. Wieczorem znów pod naszym obozem ustawia się sznur potrzebujących myślących że mamy że sobą w obozie cały szpital. Smutek z czym ci ludzie muszą się borykać. Każdy kto ma drobne problemy w naszym świecie powinien zobaczyć jak tu ludzie żyją. Dzieci nie mają czasu myśleć o problemach egzystencjalnych ... Tutaj problemem jest brak obuwia, jedzenia, leków a nie atrakcji. Dzieciaki nie mają czasu na depresję, rozważania o swojej płci czy wyglądzie. Ważne jest przeżycie, ciepło, jedzenie.

Dzień 5
Poranek wita nas znów dzieciakami siedzącymi na drodze nad naszym kampem. Rengersi pilnują by nic nie zabrały. Nie z chęci złodziejstwa tylko ciekawości. Wciąż podchodzą ludzie z potrzebami. Ludzie z ranami i infekcjami. Rozdaliśmy co mogliśmy. Oddałam buty, ktoś sandały l, kurtki, swetry. Zaczynamy nasza drogę powrotną. Aż szkoda wracać, magia okolicy jest jedna w swoim rodzaju, tylko jedzenia już brak i, prysznic by się przydał 🤣Łapiemy busa który czeka na nas w wiosce po drodze. Wracamy do Gonder. W końcu wykąpiemy się i zjemy. Przykro się zrobiło na sercu jak się okazało że knajpki polecane na kolację jeszcze parę lat temu i na biesiadę do północy obecnie zamykane są wraz z zachodem bo i tak przecież plątanie się po nocy nie jest zalecane. Na ulicy ciemno i ruch szybko się zmniejsza. Białych nie ma wcale.

Kolejnego dnia polecieliśmy do Bahir Dar. Miasteczko zwane riwierą Etiopi. Słynie z pięknego jeziora i promenady z palmami. Poza pojedynczymi zadbanym hotelami reszta miasteczka to bieda i walące się budynki, których świetność dawno minęła. Tutaj za to był większy wybór restauracji i zjedliśmy pyszne jedzenie. Zrobiliśmy sobie wycieczkę po jeziorze po tamtejszych wyspach. Między innymi odwiedziliśmy bardzo stare opactwa z budynkami z VII wieku. Muzeum z pismami świętymi także z VII i IX wieku. Etiopska ludność to w większości ortodoksi. Jak się zapytać Etiopczyków gdzie jadą na wakacje odpowiedzą do miejsc świętych. Po drodze mijamy liczne stoiska z prostymi pamiątkami. Głównie malowidła na skórze, kawa, drewniane i metalowe ozdoby. Tutaj sprzedawcy stali się wręcz trochę napastliwi. Wracając popłynęliśmy na foto-polowanie na hipopotamy o zachodzie słońca. Udało się. Niesamowity widok. Wszystko w okolicy źródeł Nilu błękitnego. Wracając na wybrzeże siadamy w rzędach plastikowych krzeseł jak miejscowi na kawkę. Wstęp na wybrzeże jest płatny -grosze (3.50zl) Widać wybrzeże nie jest dla każdego. Kolejnego dnia w tym rejonie pojechaliśmy na wycieczkę nad wodospady na Nilu. Kawałek jedziemy busem przez rejony kontrolowane przez bojówki Amhary. Później po uiszczenia odpowiednich opłat za przewodnika spacerujemy przez podmokły teren w towarzystwie dzieci nagabujących do kupna plecionych pamiątek. Smutne jest, że w miejscach w których kiedyś były wiaty z kawą i przekąskami obecnie pasą się krowy bo turystów jak i zarobków nie ma. W drodze powrotnej znów do busa i mijamy kolejne stacje wojskowe. Dziwnie się podróżuje po tym kraju.
Do stolicy znów wracamy samolotem. Jako wycieczka z Addis pojechaliśmy do Debre Libanos monastery. Okolica jest przepiękna. Jednak lepiej przyjechać tutaj na 2 dni pochodzić po kanionie i monastyrze. Zwłaszcza, że droga tu bardzo daleka i niewygodna. Jechaliśmy 4.5 godziny chyba w 1 stronę. Jest to jedno najświętszych miejsc. Kościół raczej średni, nowoczesny z witrażami obok muzeum. Po terenie oprowadza zakonnik. Wstęp płatny. W okolicy jest też święta grota ze świętą wodą kapiącą z sufitu. Na 1 dzień szkoda męczyć pośladki w transporcie.

Samo Addis Abeba to mieszanka placu budowy, wytwornych galerii handlowych i restauracji oraz tradycyjnych jadłodajnie gdzie podają najbardziej lubiane tutaj danie czyli mięso na surowo. Co chwila widzimy surowe mięso wiszące w oknie bez szyby przy drodze mające zachęcić przechodniów do lunchu. Blech 😜.
Zaraz obok restauracja z pięknie ubranym Etiopczykami przy których my w naszych sportowych ciuchach wyglądamy jak uciekinierzy ze stodoły. :) kontrast goni kontrast. Przedziwne miejsce ale nie ma tu wiele do zwiedzania.

Powrót do cywilizacji był jeszcze trudniejszy. Jakie to abstrakcyjne po tym obcowaniu z biedą, prostotą i niedostatkiem pójść do sklepu kupić sobie buty, zamówić dietę pudełkową wypić drinka, zacząć zamawiać prezenty on line pod choinkę ... Mamy tak dobrze. Krótko mówiąc: Cieszmy się, tak bardzo czasami brak w naszym życiu wdzięczności.






























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz